Czasem mówią mi: jak nie załatwisz, to jesteś daremny
O tym, co może radny sejmiku województwa, o „wydeptywaniu” ścieżek i godzeniu pracy na roli z funkcją radnego wojewódzkiego z Januszem Witą rozmawia Anna Burda-Szostek.
Janusz Wita ma 46 lat, z wykształcenia jest inżynierem rolnikiem. Żonaty, ojciec trójki dzieci. Mieszka w Połomi.
– To pana druga kadencja jako radnego wojewódzkiego. Co pan uważa za swój największy sukces poprzedniej kadencji?
– Trudno mi wskazać bezpośrednio na mój osobisty, wielki sukces. Ale generalnie, jeśli chodzi o Ruch Autonomii Śląska, z którego komitetu startowałem, to jest to zogniskowanie szerszego spojrzenie na Śląsk i jego problemy wynikające z historii i teraźniejszości.
– Jeśli mówimy o RAŚ, jak oceniają pana tzw. zwykli ludzie. Nierzadko przecież politycy Ruchu postrzegani są jako osoby, które chcą oderwać Śląsk od Polski, zmieniać granice państwa.
– Dziwię się takim głosom. Tego typu sformułowania pojawiają się w wypowiedziach osób zupełnie nie związanych z Ruchem Autonomii Śląska, natomiast mało kto z autorów takich poglądów zechce zajrzeć do naszego programu, czy działalności, w których jest zupełnie coś innego zapisane. Owszem, czasami „zwykłych” ludzi zaskakuje to, że reprezentuję RAŚ, bo przecież jestem normalny, a tu nagle RAŚ. Ale po dwóch zdaniach rozmowy znów dla tych ludzi okazuję się być normalny. Cieszę się, że w rozmowach udaje się przekonać rozmówców do tego, że wcale nie chcemy robić jakiejś rewolucji, wydumanych przemian, dokonywać zmiany granic. Generalnie chcemy wzmocnić samorządność i kiedy o tym rozmawiam zawsze znajduję wspólny język ze wszystkimi.
– W poprzedniej kadencji w sejmiku wojewódzkim RAŚ był w koalicji. Jak to spożytkowaliście?
– W koalicji byliśmy przez prawie dwa i pół roku. To był czas, w którym mogliśmy nasze postulaty nieco skuteczniej wcielać w życie. Potem stwierdziliśmy, że ta formuła się wyczerpała, bo nasz większy partner – Platforma Obywatelska nie była skłonna zauważać zgłaszanych przez nas postulatów i uwag. Twierdzili, że powinno być inaczej, a to kłóciłoby się z naszymi priorytetami. Dotyczyło to głównie spraw pryncypialnych, ale i codziennego funkcjonowania. Źródło tego problemu pojawiło się przy okazji spojrzenia na Śląsk i jego wielokulturowość i historię przy okazji budowy Muzeum Śląskiego w Katowicach. Kolejną sprawą było powtarzanie błędów w sferze codziennej działalności samorządu, czyli sprawa Kolei Śląskich i inne wielkie inwestycje jak np. Stadion Śląski.
W obecnej kadencji RAŚ znowu niestety jest w opozycji. Mówię niestety, bo opozycja to prawo do krytykowania, wskazywania błędów, ale już niekoniecznie nasze wskazania, uwagi są uwzględniane. Ten, kto jest u władzy przekonany jest przeważnie o swojej racji. A niestety rolą opozycji póki co jest tylko i wyłącznie wskazywanie na to, że daną sprawę można by zrobić lepiej, skuteczniej.
– Chce pan powiedzieć, że jako politycy RAŚ, będąc w opozycji nie jesteście w stanie nic zrobić na rzecz Śląska? Że jesteście na pozycji krytykującego, którego nikt nie słucha?
– Nie chciałbym, żeby się tak skończyło. Jest niebezpieczeństwo, że zostaniemy zepchnięci do narożnika, ale mamy przykłady, które pozwalają mieć nadzieję, że nie wszystko, co zgłaszamy, będzie odrzucane. Na moim przykładzie: jestem przewodniczącym komisji rolnictwa i mam nadzieję, że nasz głos w tym zakresie będzie brany pod uwagę. Działam też w komitecie ds. strategii rozwoju obszarów wiejskich, w wojewódzkim zespole porejestrowego doświadczalnictwa odmianowego i rolniczego (zajmuje się kreowaniem praktycznej polityki rolnej, np. zalecaniem upraw konkretnych odmian zbóż).
Jest pewna otwartość ze strony wielkich graczy, czyli Platformy i ich partnerów koalicyjnych – PSL i SLD. Sądzę, że przebijemy się z argumentami, zresztą wielokrotnie tak było. Nie chcemy być też tylko i wyłącznie krytykiem. Przypuszczam, że będzie zgrzytało, na pewno będą sprawy kontrowersyjne, ale jeżeli jest otwartość, a widzę że jest, (notabene w obecnej kadencji sejmiku województwa zasiada większość nowych radnych, bo na 45 osób nowych jest 30) to miejmy nadzieję, że wszystko będzie szło ku dobru, choć wszystkich nie da się zadowolić.
– Czy są naciski ze strony samorządów, czy samych mieszkańców, by pan jako radny wojewódzki załatwił jakąś konkretną sprawę?
– I owszem, jeśli są sprawy, które jako radny wojewódzki mogę pomóc rozwiązać, pomóc w realizacji spotkania, podjęciu jakiejś decyzji, to samorządowcy mi to zgłaszają. Zdarza się też, że firmy prosiły, by w pewnym zakresie związanym z działalnością województwa udało się uzgodnić pewne kwestie. Nie ma przyciskania mnie do muru, ale oczekiwania niektórych są duże: „załatw to, bo jak nie, to jesteś daremny”. Natomiast to nie może polegać na załatwiactwie. Chodzi o to, by wytworzyć sprawnie działający system, a nie, że ktoś coś załatwi.
– Czy łatwo jest godzić interesy okręgu, z którego się kandyduje z interesami całego województwa?
– To nie jest trudne, owszem każdy jest przedstawicielem danej społeczności. Nawiasem mówiąc obecnie w sejmiku mamy historyczną sytuację: mamy trzech radnych wojewódzkich z terenu powiatu wodzisławskiego, oprócz mnie to także Adam Gawęda i Bronisław Karasek, więc może przełoży się to na większą skuteczność. Nietrudno jest patrzeć na sprawy województwa przez pryzmat danego regionu, bo zakres spraw należących do województwa jest ściśle określony. Przełożenie pojawia się w budżecie, trzeba go na tyle przedyskutować, by mniej więcej był on dzielony sprawiedliwie, patrząc na liczbę mieszkańców i potrzeby danego regionu. My mamy problem z drogami wojewódzkimi, a np. w powiecie bieruńsko–lędzińskim problemy dotyczą ochrony przeciwpowodziowej. Trzeba wyważyć, co w danym momencie jest pilniejsze.
– Czy czuje pan, że ma realny wpływ na życie regionu?
– Owszem, częściowo tak. I trochę to zatrważa, bo to oznacza odpowiednio większą odpowiedzialność niż ma każdy „zwykły” mieszkaniec. Chciałbym, żeby to był wpływ, który nie będzie zmniejszał wolności jednostki, ale by było to z dobrym skutkiem dla wszystkich.
– Witając mnie w progu swojego domu, powiedział pan: mamy czas do godz. 18.30, bo potem muszę wydoić krowy. Jak pan godzi pracę rolnika, życie rodzinne z funkcją radnego wojewódzkiego?
– To trudne, ale już od lat „kręcę” się w działalności społecznej i muszę to jakoś godzić. Gospodarstwo wymaga czasu, ale to jest rytm roku, rytm przyrody. Teraz wraz z żoną gospodaruję na 25 ha, a były czasy, że było to i 50 ha. Hoduję krowy, sprzedaję mleko, twaróg, trochę masła. I to wymaga dwukrotnego pobytu w gospodarstwie – rano i wieczorem. Oczywiście mogę liczyć na zastępstwa, bo inaczej by się nie dało. Uprawiam pszenicę, jęczmień, owies, pszenżyto i kukurydzę. Mamy też małe przetwórstwo spożywcze, którym zajmuje się żona. Czasem psioczy, że nie ma mnie często w domu, ale przez lata zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Pobraliśmy się w trakcie mojej pracy w Urzędzie Gminy Mszana, w związku z czym takim mnie już poznała i w tym zakresie nic się nie zmieniło. Jeśli chodzi o rolnictwo i pracę w samorządzie, to zdecydowanie jest mi bliższa praca rolnika, to moje powołanie. Czasem pytają mnie, po co mi rolnictwo. To odreagowanie i powrót do podstaw, ta praca codziennie przekonuje człowieka, że pieniądze nie biorą się z budżetu, ale z ciężkiej pracy. A samorząd zawsze mnie interesował, bo to możliwość wpływania na świat, który jest nam najbliższy. Jak nas tam nie ma, to i nie ma tam naszego głosu.
– Dziękuję za rozmowę.