Poniedziałek, 5 sierpnia 2024

imieniny: Marii, Oswalda, Stanisławy

RSS

To były czasy, kiedy ludzie nie mieli zaciśniętych zębów [30 lat Nowin]

03.02.2022 19:00 | 8 komentarzy | żet

O tym jak strażak został przedsiębiorcą i samorządowcem, czym był tzw. trójkąt prezydencki i gdzie politykowano w Raciborzu lat 90. XX wieku rozmawiamy z Wiesławem Szczygielskim.

To były czasy, kiedy ludzie nie mieli zaciśniętych zębów [30 lat Nowin]
Wiesław Szczygielski z lat 90-tych to mąż, ojciec, strażak, przedsiębiorca i... samorządowiec.
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

– 1992 rok. Dla mnie to beztroskie dzieciństwo. A u pana?

– Dla mnie to już była pełna dorosłość. Prawie trzydziestka na karku, dwoje dzieci. Szczepan miał dziewięć lat, Wojtek sześć.

– Gdzie wtedy mieszkaliście?

– Od 1989 roku mieszkaliśmy na ulicy Dworskiej. Świetne miejsce. Tak zwany trójkąt prezydencki. Od strony podwórka zaglądaliśmy do okien prezydentowi Markowiakowi i prezydentowi Adamowi Dzyndrze, no i późniejszy prezydent Mirosław Lenk też tam mieszkał. Ciekawie i przyjemnie się tam mieszkało, choć nie da się ukryć, że w budynku było mnóstwo wad.

– Wady „typu ani jedna ściana nie jest prosta”?

– Nie, mieliśmy ogromne problemy z elektryką. Co chwilę nam korki wybijało. Najpierw myśleliśmy, że to my przeciążamy instalację, ale później okazało się, że wiele przewodów było sztukowanych i skręcanych w ścianach. Trzeba było to wszystko zrobić, bo bałem się pożaru. Później się dowiedziałem, że ten blok był budowany przez młodzież, przez ZMS (Związek Młodzieży Socjalistycznej – red.).

– Co by to było, gdyby u strażaka wybuchł pożar.

– No właśnie. Z sympatią myślę o tamtych latach. Mieszkaliśmy na 4. piętrze, a balkon wychodził na ogródki działkowe, wiosną było przepięknie i jeszcze te podwórka przy Dworskiej i Słowackiego – pomysłowe, zadbane, najlepsze.

Syn Wiesława Szczygielskiego Szczepan na podwórku przy ulicach Dworskiej/Słowackiego.

Syn Wiesława Szczygielskiego Szczepan na podwórku przy ulicach Dworskiej/Słowackiego.

– Jeśli spytać jakiegokolwiek strażaka o 1992 rok, to odpowiedź będzie zawsze ta sama: pożar w Kuźni Raciborskiej.

– Tak się złożyło, że ja przy tym pożarze nie powąchałem dymu. Ówczesny komendant Franciszek Olchawa widział mnie w roli dyspozytora. Pracowałem na tzw. centrali, czyli odbierałem zgłoszenia, wysyłałem strażaków do ognia, prowadziłem z nimi korespondencję. Tak też było w przypadku tego pożaru.

– Jak brzmiało to zgłoszenie?

– W tym czasie palił się torf na Rogolu w Nędzy. Od kilku dni nasza straż jeździła tam, żeby to zalewać. 26 sierpnia rano przyjęliśmy kolejną służbę i pojechał tam Andrzej Kaczyna. On był wtedy naszym szefem, dowódcą zmiany. Przed 14.00 zgłosił mi, że widzi duży, czarny dym w okolicy Kuźni Raciborskiej. „Jedź i sprawdź” – od razu go tam wysłałem. Wysłałem jeszcze jeden samochód od nas, zaalarmowałem okoliczne jednostki oraz OSP. Zaczęła się akcja. Ja tego nie widziałem i tak do końca nie zdawałem sobie sprawy z wielkości tego pożaru. Tym bardziej, że cały czas szedł meldunek, że pali się wzdłuż torów po lewej stronie. Przy dużym pożarze powstają lokalne zaburzenia atmosferyczne, jest silny wiatr. I kiedy dmuchnęło, ogień przeszedł na kompleks leśny po drugiej stronie drogi łączącej Kuźnię z Solarnią. Na początku nie było jeszcze scentralizowanego punktu dowodzenia. To było na granicy z województwem opolskim, więc z drugiej strony zaczęły się zjeżdżać jednostki z Kędzierzyna i powiatu kędzierzyńskiego. Około 15.30 przyjechała grupa operacyjna z Katowic. W tej grupie byli m.in. obecnie w stanie spoczynku generał Buk – wtedy był jeszcze młody porucznik i gen. Skulich. Oni przejęli dowodzenie.

– Pozostawaliście w łączności z panem Kaczyną?

– Nie pamiętam tego dokładnie. Na miejscu musiał mi jeszcze podać meldunek i to już było wszystko od niego. W ogóle w łączności był wtedy straszny jazgot. Na miejsce dojeżdżały kolejne jednostki OSP, meldowały. To się uporządkowało dopiero, jak przyjechała grupa operacyjna z Katowic.

– Kiedy dowiedzieliście się o śmierci strażaków?

– Kilka minut po 16.00 porucznik Buk przekazał informację o ofiarach. Nie podawał nazwisk.

– Czy podejrzewałeś, że wśród nich jest Andrzej Kaczyna?

– Nie wiedzieliśmy tego, odsuwaliśmy od siebie tę myśl.

– Jak to wyglądało później, jeśli chodzi o służbę w straży?

– Do października 1992 roku byłem na dyspozytorni, a później – w listopadzie lub grudniu, zostałem szefem zmiany za Andrzeja. Pozostałem dowódcą aż do przejścia na emeryturę w 2020 roku.

Zawody pożarnicze na stadionie "Spójni", końcówka lat 80-tych XX wieku. Na zdjęciu komisja sędziowska w składzie: asp. Edward Świderek, asp. Gerard Wranik (pierwszy dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w Raciborzu), ogniomistrz Miłosz Wasilewski i kapral Wiesław Szczygielski.

Zawody pożarnicze na stadionie "Spójni", końcówka lat 80-tych XX wieku. Na zdjęciu komisja sędziowska w składzie: asp. Edward Świderek, asp. Gerard Wranik (pierwszy dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w Raciborzu), ogniomistrz Miłosz Wasilewski i kapral Wiesław Szczygielski.

– Czy to właśnie Andrzej Kaczyna nauczył cię strażackiego fachu?

– Fachu w teorii i praktyce uczyłem się pod okiem mojego ojca Tadeusza Szczygielskiego, Jana Króla, Wilhelma Subocza i innych wykładowców z raciborskiego ośrodka szkolenia pożarniczego. Na służbie zaś uczyliśmy się przede wszystkim nie od szefów zmiany, ale od ich zastępców, czyli ogniomistrzów. Oni byli rewelacyjni. Ludzie, z których trzeba było brać wzór. Werner Zięć, Jurek Klon, Adolf Piechula, Joachim Musioł. To byli ogniomistrze, których się słuchało. Oni byli jak bosmani na statkach.

– Lata 90. to odrodzenie przedsiębiorczości w Polsce. Zdaje się, że ty też miałeś w tym udział, jako właściciel firmy „Enter”.

– W straży płacili wtedy słabo. Nie pamiętam, ile zarabiałem w milionach, ale o tym, że nie było wesoło, świadczy to, że moja żona Małgorzata w 1988 roku pojechała do pracy w Kanadzie. Ja zostałem z chłopakami. Gdyby nie to, że się wtedy jeszcze uczyłem – robiłem zaocznie chorążówkę – to może wszyscy byśmy wyemigrowali. Ale uparłem się, że nie pojadę do Kanady, jeśli nie skończę szkoły. Ostatecznie zostaliśmy, ale coś trzeba było robić. Znalazłem dodatkową pracę jako agent ubezpieczeniowy. Ubezpieczałem firmy i mieszkania.

– Ubezpieczenia trochę wiążą się ze strażą, bo przecież są też od pożarów, ale jaki to ma związek z „Enterem”?

– W tym czasie zaczęły się też pokazywać bezpłatne gazety ogłoszeniowe. Ogłaszali się tam młodzi przedsiębiorcy. Pomyślałem, że skoro i tak chodzę po firmach z ubezpieczeniami, to jeszcze będę zbierał ogłoszenia. I zatrudniłem się w jednej z takich gazet. Zbieranie ogłoszeń całkiem nieźle mi szło. Wkrótce przyszedł do mnie kolega – informatyk i zaproponował, żebyśmy sami zrobili coś podobnego. Dobraliśmy do spółki Henryka Kretka – on był wtedy kierownikiem „Labiryntu”, a później został asystentem europosła (Jerzego Buzka – red.). No i zaczęliśmy, na Szewskiej, to był chyba 1992 rok. Ja byłem od ogłoszeń, Heniek organizacyjny, no i komputerowiec Edek Malon, który składał te ogłoszenia i materiały do druku. Później nasze drogi się rozeszły, ale „Enter” przetrwał jakieś 14 – 15 lat. Robiło się szyldy, ulotki, przez dwa lata robiliśmy gazetę dla „Lewiatana”. To nie były szalone pieniądze, ale coś dodatkowego.

Czasy "Entera". Grafik Krzysztof Świderski i Wiesław Szczygielski.

Czasy "Entera". Grafik Krzysztof Świderski i Wiesław Szczygielski.

– A te samorządowe ciągoty kiedy się pojawiły?

– Na początku lat 90. kręciłem się wokół Unii Demokratycznej. Była tam grupa chłopaków: Piotruś Wieder (teraz jest w PO), Heniek Kretek, Tadek Kalwala, Mirek Dziekan, jeszcze parę innych osób, w tym doktor Konzal. Spotykaliśmy się w „Art Cafe” na Długiej. Ale ja tego jeszcze nie czułem wtedy. Tadziu Kalwala opowiadał o tych naszych spotkaniach, że one są po to, żeby spokojnie się piwa napić. I ja się z nim zgadzam, choć byli tam też ludzie, którzy podchodzili do tego bardziej ambitnie. Pamiętam, że w 1994 roku były wybory do Rady Miasta. Pierwsze, o których wiedziałem, że są, bo wcześniej w ogóle mnie to nie obchodziło. No i wpisali mnie na listę. Dostałem z piętnaście głosów. Poważniej podszedłem do tego dopiero później. W 1998 roku prezydent Adam Dzyndra zaproponował mi start w wyborach samorządowych. (Wtedy nie było już Unii Demokratycznej, była Unia Wolności.) Pamiętałem, że 4 lata wcześniej startowałem i nic z tego nie wyszło. Dostałem drugie miejsce na liście – za Pawłem Pączko. Pomyślałem sobie: ulotek sobie nadrukuję, bo mam firmę poligraficzną, ciekawe ile głosów dostanę. No i udało się. Dostałem się z ramienia Unii Wolności – choć zaznaczam, nie byłem jej członkiem – razem z Teresą Gołębiowską i z Adamem Dzyndrą. To były jeszcze czasy, kiedy Rada wybierała prezydenta. Naszym wspólnym kandydatem był wtedy prezydent Markowiak, który został wybrany na drugą kadencję.

– Później bywało różnie. Raz się udawało, raz nie. Będą kolejne próby? Czy czujesz jeszcze pociąg do samorządu?

– Czy ja wiem, czy to pociąga? To prawda, lubię robić coś dla ludzi. Można też coś dobrego zrobić. Parę rzeczy udało mi się zrobić fajnych – nie dla siebie, nie dla mojej ulicy, ale dla wszystkich ludzi w Raciborzu. Bo to właśnie tak powinno być, a nie tak jak jest teraz, że każdy ciągnie w swoją stronę – Brzezie musi mieć to, Ocice tamto. Nigdy mi się to nie podobało. Nie mówię, że byłem przeciw temu, ale protestowałem, że nie robi się czegoś dla ogółu.

– Największy sukces samorządowy?

– Przekonałem radę powiatu do bezpłatnych badań dla kobiet w ciąży w kierunku toksoplazmozy. Jestem przekonany, że dzięki temu udało się uratować kilkanaście osób, które teraz żyją i są zdrowe.

– Lata 90. wspominasz na ogół pozytywnie?

– Tak. Człowiek był młody. Ludzie nie mieli tak zaciśniętych zębów jak teraz. Zupełnie inny styl życia był. Mnóstwo znajomych, przyjaciół, spotkania, imprezy. To nie były nie wiadomo jakie imprezy z alkoholem. Po prostu się odwiedzaliśmy. Można było się zobaczyć tak po prostu, w środku dnia. Nie mówię, że było lepiej. Po prostu było jakoś tak barwniej, przyjemniej. Bardziej się ludzi lubiło. Być może sprawiła to młodość – człowiek był bardziej energiczny, otwarty, uczestniczyło się w zajęciach, jakaś siatkówka, nowe znajomości. Później założyliśmy ligę amatorską, której rozgrywki toczą się do dziś. Z sentymentem i wzruszeniem wspominam tamte lata i złego słowa na lata 90. nie powiem.

Wywiad przeprowadził Wojciech Żołneczko

Wiesław Szczygielski z żoną Małgorzatą.

Wiesław Szczygielski z żoną Małgorzatą.


  • 30 lat Nowin 10 wiadomości, 23 komentarze w dyskusji, 9 zdjęć

Ludzie:

Wiesław Szczygielski

Wiesław Szczygielski

Strażak PSP Racibórz, były radny Gminy Racibórz