Piątek, 15 listopada 2024

imieniny: Alberta, Leopolda, Odalii

RSS

25.02.2014 11:45 | 0 komentarzy | OK, OQL

Zaledwie 34 kilometry od Raciborza, w gminie Branice, leży miejscowość o wdzięcznej nazwie Wódka. I choć kojarzy się wszystkim dość jednoznacznie, wieś wzięła podobno swą nazwę od małej wody, płynącej przez dębowy lasek, a nie alkoholu. Postanowiliśmy sprawdzić jak się w Wódce żyje.

Otwarta Wódka zaprasza [reportaż]
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Jest słoneczne przedpołudnie 18 lutego. Parkujemy przy budynku Ochotniczej Straży Pożarnej i od razu widzimy szyld z reklamą piwa, umieszczony na stojącym nieopodal domu, w którym od dwudziestu lat prowadzi swój sklep pani Zabłocka. Tu spotykamy pierwszych mieszkańców wioski. Józef Smolarczyk i Łukasz Pawłowski rozmawiają sobie siedząc na ławeczce przed wejściem do spożywczaka. Właściwie to oni sobie godają, bo obaj przywędrowali tu ze Śląska. Pan Łukasz pochodzi z Tychów, a w Wódce mieszka ze względu na rodziców, pan Józek siedem lat temu kupił tu dom. Dlaczego właśnie w Wódce? – Bo mi się tu podobało. Do sklepu mam blisko, bo tylko przez ulicę – wskazuje na wyremontowany budynek stojący naprzeciwko. – Dałem za niego 30 tysięcy, a teraz to na 180 mi wycenili – mówi dumny. – A czemu przed tym sklepem tak siedzicie, baru nie macie? – Był, ale już nie ma. Sołtys na kreskę wszystkim ludziom sprzedawał to szybko splajtował – tłumaczy pan Smolarczyk i sołtysa każe pozdrowić, bo to porządny gość jest. – A pan to całkiem podobny do tego Boczka z Kiepskich – mówi na odchodne do mojego kolegi Pawła.

Sołtys Zdzisław Semanyszyn do prowadzenia baru „Wacek” się przyznaje. – Żeby utrzymać klienta to trzeba stracić – mówi ze śmiechem, ale o mieszkańcach Wódki wypowiada się jak najlepiej. – Ludzie interesują się swoją miejscowością. Wyrównaliśmy parking przed kościołem, zrobiliśmy dożynki gminne, a teraz we własnym zakresie będziemy świetlicę remontować – wylicza. Dobrze mu się współpracuje i z Radą Sołecką i nowym proboszczem ks. Michałem Pieńkowskim. – Jest młody i zaradny, zaczął nam organizować opłatek, więc coś się dzieje w wiosce – dodaje. Przed wojną było tu pięć barów i trzy rzeźnie. Dziś najważniejsze, że ludzie się budują. Powstaje pięć nowych domów, a zabytkowy zameczek kupiła mieszkanka Opola i go remontuje. Pan Zdzisław urodził się w Złotym Stoku. Do Wódki przyjechał z rodzicami w 1950 roku, a sołtysem jest już drugą kadencję. – Jak zaczynałem to chaszcze tu rosły wyższe niż ja, teraz wiosną sadzimy kwiaty. Chęci jeszcze są, to i wiele można zrobić – mówi z przekonaniem. 

Na ulicy podchodzimy do pana Lodzika, rodowitego wódczanina, którego rodzice urodzili się tu jeszcze za Niemca. Nasz rozmówca był kiedyś murarzem. Stawiał domy w Głubczycach, a w Wódce remontował. Dziś jest na rencie, więc i do życia skromniejszego musiał się przyzwyczaić. Podobnie jak pan Józef, którego spotykamy w drugim sklepie spożywczym na końcu wsi. – Mam renty 560 zł to jak tu żyć za takie pieniądze? Do Wódki przyjechał z rodzicami ze Stryszowej koło Zawoi. Miał wtedy 5 lat. – Rodzice mieli dwa hektary pola, ale poumierali to sprzedałem – tłumaczy. W góry nie wrócił, z taką rentą wszędzie tak samo ciężko.

Na samym końcu wioski znajdujemy zabytkowy kościółek z 1773 roku, a tuż za nim plebanię. Ks. Michał Pieńkowski odpoczywa w niej po operacji nogi, ale mimo niedyspozycji przyjmuje nas serdecznie i chętnie o swoich parafianach opowiada. Do Wódki trafił 26 sierpnia 2011 roku. Wcześniej był wikarym w Głuchołazach i Kędzierzynie-Koźlu. – Kiedy tu przyszedłem poczułem od razu, że moja praca dla takiej małej społeczności będzie zupełnie inna niż do tej pory. W ciągu pierwszych dni odwiedziło mnie około trzydziestu mieszkańców wsi z pytaniem w czym mogliby mi pomóc – wspomina ksiądz proboszcz, który ma pod swą opieką około 190 osób. Oprócz rdzennych mieszkańców są to Morawianie, Ślązacy, repatrianci ze Wschodu i ci, którzy zostali tu wywiezieni na przymusowe roboty podczas wojny i zostali. – To jest wspólnota, która dzieli się swoimi tradycjami i swoją kulturą, ale tych różnic dziś już nie widać. Nie ma podziału na my i oni, wszyscy czują się mieszkańcami Wódki i wszyscy chętnie innym pomagają, a na pytanie dlaczego, odpowiadają: bo tak trzeba – podkreśla ksiądz.

Gdy wracamy drugą stroną wioski, mijamy garaże po byłym eskaerze oraz boisko i szatnie, które zostały zaadaptowane po sklepie GS-u. Po drodze spotykamy Andrzeja Bętkowskiego. Jego rodzice przyjechali tu po wojnie spod Zawiercia. Rodzina żony to autochtoni. Pan Andrzej opowiada nam ciekawe historie o mieszkańcach Wódki: bauerach, u których służyli parobkowie, podpalaczu, który w czasach jego dzieciństwa był postrachem wsi i tych, którzy nie wylewali za kołnierz. W końcu zaprasza nas do swojego domu, by pokazać rodzinne archiwum.  Oglądamy fotografie dziadka jego żony – Wilhelma Szmaka z czasów, gdy był dróżnikiem na stacji w Głubczycach  oraz te datowane na 1937 rok, na których stoi obok żony Heleny. Pan Wilhelm, który jako żołnierz wehrmachtu przeżył II wojnę światową, zmarł trzy lata temu mając 93 lata. – Tych zdjęć to było więcej, ale czasu mam za mało, żeby wszystkie odszukać – tłumaczy. Tacy właśnie są ludzie z Wódki. Jak trzeba pomóc to pomagają. Otwarcie mówią o swojej wiosce, rodzinie, historii. Z nimi można porozmawiać, albo jak ktoś woli, pogodać i to niekoniecznie przy wódce.

Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Paweł Okulowski