– Tylko nie róbcie ze mnie bohatera. Ja tam nic nie znaczyłem w AK – powiedział, kiedy dziennikarz „Nowin Wodzisławskich” odwiedził go w Rydułtowach, gdzie mieszka na tamtejszym osiedlu Orłowiec. Wówczas był już jednym z bardzo nielicznych, żyjących członków wodzisławskiego i rybnickiego okręgu Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Został przyjęty w szeregi Armii Krajowej w maju 1942 roku, kiedy już od blisko roku pracował przymusowo w fabryce zbrojeniowej w Görlitz. Trafił tam 20 sierpnia 1941 r. Miał niespełna 16 lat. W kontakt z AK wszedł podczas urlopu. A umożliwiła to dentystka.
Cudownie ocalony
Na początku 1945 r. Robert Grzybek został wysłany z innymi pracownikami w okolice Kępna i Rychtala, do kopania rowów przeciwczołgowych. Tam dopadli ich Sowieci. Roberta Grzybka czekała śmierć przez rozstrzelanie z rąk czerwonoarmisty, Azjaty o mongolskich rysach. – Miałem szelki. I on do mnie podszedł i mówi „Ty Fritz”. A ja – „czemu Fritz?”. „Fritze noszą szelki, a Paliaki pasy.” Widzi pan, za takie głupstwo mogli mnie rozstrzelać. Tam to była dzicz, naprawdę. Mam tego Mongoła przed oczami jak dziś. Przedtem zastrzelił przy mnie mężczyznę. Mnie kazał się rozebrać. Byłem w samych kalesonach i koszuli. Tłumaczę mu po polsku, że jestem Polakiem. Nic. „Idi” powiedział. Pistoletem trzymanym w ręku wskazał ścianę stodoły. Tam kazał mi się ustawić – wspomina wodzisławianin. Podkreśla, że jest bardzo wierzący. Gorąco się modlił. Stojąc na wprost wymierzonej w siebie lufy nagana przed oczami przeleciało mu całe życie. Od małego, klatka po klatce, jak dokumentalny film. Po latach mówił o tym lekarzom, ci tłumaczyli, że było to możliwe. Rosjanin stał może 5 metrów od Roberta. Ten go błagał o litość. Nic. Padły strzały. Robert otworzył oczy. Żył. Patrzył po sobie, rękami sprawdzał, czy broczy krwią. Nic nie zauważył. Przez myśl przemknęło mu „uciekaj”. I pobiegł. Wszystko działo się w ułamku sekundy. – Ale co potem się stało, nie wiem. Jak oprzytomniałem, zauważyłem, że leżę na wznak w śniegu. W szczerym polu, daleko od zabudowań. Dla mnie jest to niewytłumaczalne. Jestem przekonany, że dzięki modlitwie zostałem cudownie uratowany.
Znów w podziemiu
Po przeprowadzce do Rybnika Robert nie pracował już w magistracie. Rozpoczął naukę. Jeździł do Katowic, do Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych. Nie zapominał o konspiracji. Ale Armii Krajowej już nie było. 18 stycznia dowództwo AK wydało rozkaz o samorozwiązaniu. Cel był prosty – ratowanie żołnierzy. Akowcy zorientowali się, że ich szeregi topnieją z powodu wyłapywania przez NKWD na obszarach zajętych już przez Armię Czerwoną. W miejsce AK tworzyły się nowe organizacje, które w założeniu miały być jeszcze głębiej zakonspirowane. Robert Grzybek przystąpił do jednej z nich – 555. Okręgu AK. Przysięgę składał w kościele Matki Bożej Bolesnej w Rybniku, wraz z innymi konspiratorami. To był prawdopodobnie listopad 1945 r. Robert Grzybek dokładnie nie pamięta. Podobnie jak nie pamięta, jak trafił do nowej organizacji. Wiele nie podziałali. – To się wszystko dopiero tworzyło. Rzekłbym, było w pieluchach. Byliśmy w sekcji propagandowej. Kilka razy spotkaliśmy się w harcówce przy kolei. Rozrzucaliśmy ulotki – wspomina. Działanie w konspiracji było dalekie od obrazu wykreowanego w filmach, w których urządza się zasadzki, jest akcja, itd. Toczyło się normalne, szare życie, a co pewien czas coś się zorganizowało. Ludzie byli też ostrożniejsi. Wiedzieli, co czeka konspiratorów. Mordy zdarzały się nawet w Wodzisławiu.
Ukrywany, poszukiwany
Młody konspirator ocalał, ale wiedział, że mieszkanie dla niego jest spalone. Tej samej nocy poszedł do cioci mieszkającej przy ul. Raciborskiej. U cioci ukrywał się do maja. Potem jeden z kuzynów przewiózł go do Pietrowic Wielkich za Raciborzem. Tam ukrywał się miesiąc u pani Strzelczyk, znajomej pochodzącej z Wodzisławia. Stamtąd kuzyn zabrał Roberta do Poznania, skąd pochodziła jego żona. W Poznaniu spędzili kilka dni, po czym wylądował u wujka w Szczecinie. Robert chciał zacząć pracę. Używając „lewego” meldunku dostał angaż w Państwowych Zakładach Przemysłu Motoryzacyjnego w Szczecinie. Został kreślarzem technicznym. Wkrótce potem przeniósł się do Huty „Szczecin”, w której od podstaw stworzył Dział Statystyki Głównej i został jego kierownikiem. Miał talent do planowania, statystyki, rysunków technicznych, cyfr.
Powrót na Śląsk
29 lutego 1948 r. Robert Grzybek na własne żądanie zwolnił się z huty. Zamierzał wrócić na Śląsk i kontynuować przerwaną naukę. We wrześniu ożenił się w Rydułtowach i tam osiadł. W 1949 roku dostał pracę w Rybnickim Zjednoczeniu Górniczym. Pracował tam do 1951 r. Potem wraz dwoma inżynierami zaangażował się w tworzenie Rybnickiego Przedsiębiorstwa Budowlanego Przemysłu Węglowego, z czasem przekształconego w Przedsiębiorstwo Prefabrykacji Górniczej. Tam zakotwiczył aż do emerytury w 1981 r.
Nie wolno zapomnieć
Robert Grzybek nigdy nie zapomniał o swojej podziemnej przeszłości. W 1989 r. włączył się w tworzenie Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej – koła w Jastrzębiu-Zdroju. Potem z częścią weteranów przeszedł do nowego koła Wodzisław Śląski – Rybnik. Wiele lat był jego sekretarzem i wiceprezesem. W Rydułtowach inicjował konkursy wiedzy o Armii Krajowej, wśród młodzieży popularyzował wiedzę o podziemiu.
Tomasz Raudner
Najnowsze komentarze