Poniedziałek, 29 lipca 2024

imieniny: Marty, Olafa, Beatrycze

RSS

Najważniejsze są starty

06.05.2008 00:00
Rozmowa z Mieczysławem Kmieciakiem, byłym żużlowcem ROW Rybnik i jego żoną Iwoną.
– W kraju był pan czołowym juniorem, ale w konfrontacji z rówieśnikami podczas Indywidualnych Mistrzostw Europy Juniorów wynik był mizerny...
– Mieczysław Kmieciak: Na tych zawodach praktycznie nie zaistnieliśmy. Uważam, że z winy trenerów, którzy nie poinformowali nas, że mamy zabrać ze sobą olej. Na miejscu otrzymaliśmy od organizatorów, ale w swoich pierwszych startach pozacieraliśmy silniki. Później jeździliśmy na motocyklach pożyczonych od Czechów i wynik był, jaki był.
 
– Pamięta pan moment, gdy żużel pokazał swoje drugie oblicze?
– Był to dziewiąty września 1978 roku w Rybniku. W tym terminie odbywało się zgrupowanie kadry narodowej i zorganizowano Puchar ROW. W moim pierwszym starcie prowadziłem przez cztery okrążenia, a na ostatnim podniosło mnie i upadłem. Upadek był niegroźny i wstawałem z toru, gdy ostatni zawodnik uderzył mnie kołem w głowę. Na torze miałem śmierć kliniczną. W jastrzębskim szpitalu spędziłem trzy miesiące, z których praktycznie nic nie pamiętam. Rehabilitacja trwała dwa lata, a lekarze mówili, że potrzebny jest czas. Doszedłem do siebie i teraz jest wszystko dobrze.
 
– Zaraz na starcie w dorosłe życie musiał się pan zatrzymać…
– Moim marzeniem było jeździć na żużlu. Niestety, nie trwało to długo. Mimo, że tak się to skończyło, to nie żałuję tych chwil.
 
– … ale po rehabilitacji trzeba było czymś zająć się?
– Miałem dwadzieścia lat. Niczym się nie zajmowałem i od 1980 roku jestem na rencie. Teraz pracuję dorywczo, taka „złota rączka”.
 
– Jak wyglądał pana dzień przed tą kontuzją?
– Prowadzony byłem na kopalni, a na stadionie czas spędzałem od ósmej do szesnastej. Do południa mieliśmy ćwiczenia ogólnorozwojowe, a później na torze. Bardzo dużo trenowaliśmy i były potem wyniki.
 
– Spędzając cały dzień na stadionie, chyba też poznał pan tam żonę?
– Oczywiście – była lekkoatletką.
– Iwona Kmieciak: Trenowałam na małym stadionie biegi na sto i dwieście metrów. Żużlowcy też tam przychodzili i tak to się zaczęło.
 
– Kto zaczął?
– Iwona Kmieciak: Wiadomo, że to faceci zaczynają (śmiech).
 
– Od razu przypadliście sobie do gustu?
– Odmówiłam mu. Powiedziałam, że nie umawiam się z nieznajomymi. Po paru dniach miał wypadek, który widziałam, bo akurat wracałam z treningu. Miałam później wyrzuty sumienia.
 
– I skończyło się ślubem…
– Po ślubie jesteśmy już dwadzieścia siedem lat, a wyrzutów już nie mam (śmiech).
 
– Jeździliście razem na zawody?
– Chodziłam na mecze, gdy Mietek jeździł, ale po dwóch wypadkach przestałam. To były zbyt duże nerwy dla mnie. Widziałam dwa jego wypadki i to mi wystarczyło. Uważam, że to sport dla samotnych. Drugi wypadek miał na treningu. Odwieźli go do szpitala karetką, a ja zostałam na stadionie. Bardzo ciężkie chwile przeżywałam. Dopiero po jakimś czasie przyszedł trener Jerzy Gryt i powiedział, żebym nie martwiła się, bo nic Mietkowi się nie stało.
– Mieczysław Kmieciak: Żona ze mną nie jeździła. Poza tym byliśmy przed zawodami odizolowani od kobiet.
 
– Dlaczego?
– Trenerzy tak uważali i tak musiało być.
 
– Teraz zawodnicy niezłe stadka ze sobą wożą.
– Teraz wszystko jest inaczej. Zresztą nasi zawodnicy są słabi fizycznie i to po nich widać. Dodatkowo mają kiepskie starty. Andrzej Wyglenda zawsze mi powtarzał, że starty są najważniejsze i tego mnie uczyli wszyscy trenerzy – Gryt, Woryna i Wyglenda. Osiemdziesiąt procent powodzenia w wyścigu to starty!
 
– Często bywa pan na zawodach?
– Dostaję co roku karnet z klubu, więc chodzę na mecze.
 
– Jak odebrał pan zaproszenie na turniej kibiców?
– Ogromne zaskoczenie! Nigdzie do tej pory nie bywałem i takiej okazji nie mogłem przepuścić. Niezmiernie cieszę się, że zostałem zaproszony. Mogłem z innymi byłymi zawodnikami powspominać, jak kiedyś jeździliśmy. Na co dzień, niestety, nie mamy kontaktu ze sobą i takie spotkania mogłyby być częściej.
– Iwona Kmieciak: Bardzo ucieszyłam się, że mąż został zaproszony na ten turniej. Klub nigdy nie zorganizował mu pożegnania na murawie, jakie mieli inni zawodnicy. Dobrze, że kibice o nim pamiętają… Po tylu latach zawodnik dowartościowuje się wiedząc, że nie został zapomniany.
 
– Dziękuję państwu za rozmowę.
 
Rozmawiał: Marek Miketa
  • Numer: 19 (78)
  • Data wydania: 06.05.08