Sobota, 23 listopada 2024

imieniny: Adeli, Klemensa, Orestesa

RSS

Jak za pomocą grzebienia połączyć dwa powiaty

02.06.2015 00:00 red

Lubomia powinna mieć w swoim herbie nożyczki skrzyżowane z grzebieniem, bo to właśnie stąd pochodzą ikony raciborskiego fryzjerstwa: Gerard Matuszek, Bernard Korzonek i Felicja Woryna. W ślady tej ostatniej podąża też córka Aleksandra Kremer. Obie panie kochają Racibórz na równi z Lubomią i niczym ambasadorki rzemiosła łączą dwa powiaty.

W małym ciele wielki duch

Wszystko zaczęło się w momencie, gdy 14-letnia Fela miała zadecydować o swojej przyszłości. Od dawna marzyła o fryzjerstwie, a po skończonej w rodzinnej Lubomi podstawówce była okazja by wyrwać się do miasta i spełnić swoje marzenia. Zanim jednak złożyła dokumenty do szkoły zawodowej w Raciborzu, musiała zostać przyjęta na praktyki zawodowe. Gdy mistrz Franciszek Przybyła zobaczył niepozorną dziewczynkę, spojrzał na nią z ukosa i zawyrokował: – Przyjdź jak będziesz większa! Do zakładu na Bosacką wróciła po roku spędzonym w raciborskim liceum i już od progu zdesperowana wyrecytowała: – Albo mnie szef przyjmie teraz, albo już nigdy nie zostanę fryzjerką! Widocznie uznał, że w tej drobnej panience tkwi jednak potencjał, bo już na drugi dzień zaczynała praktyki zawodowe jako uczennica drugiej klasy szkoły zawodowej, a po trzech latach zdała w Opolu egzamin czeladniczy.

Mistrz Przybyła był wymagający, więc o żadnych spóźnieniach nie mogło być mowy. Zimą pani Felicja dojeżdżała do Raciborza autobusem, a latem na rowerze. Praca od rana do wieczora sześć dni w tygodniu była wyczerpująca. – Rozjaśniając biondelą z perhydrolem trzeba było uważać i na włosy i na ręce, bo to były bardzo żrące środki. Na szczęście panie przychodziły najczęściej do czesania. Kok upięty w salonie trzymał się przez tydzień. I właśnie z taką częstotliwością klientki do nas wracały. Cięcia męskie były krótkie, choć panowie zostawiali sobie modne wtedy baki – wspomina fryzjerka. Popularnego golenia dziewczęta uczyły się zawsze na szefie, który cierpliwie poddawał się uczennicom z enerdowskimi brzytwami w rękach. Pani Felicja pamięta też swoją pierwszą blond fryzurę. – Rozjaśniłam sobie w zakładzie włosy i w nowym kolorze pojechałam do Lubomi. Gdy tato wrócił z pracy to mnie nie poznał. Oboje z mamą uznali, że nie mogę się tak pokazać w kościele. Musiałam zostać w domu i zafarbować włosy, korzystając z wody, która mieliśmy tylko w studni – mówi ze śmiechem.

Z salonu na Bosackiej pani Felicja trafiła do mistrza Halszki w Syryni, ale gdy w Lubomi zaczął powstawać ośrodek Praktyczna Pani, od razu zaproponowano, by prowadziła tam zakład.

– Kierowniczką ośrodka została Cecylia Pacholska. Oprócz usług fryzjerskich mieliśmy też krawieckie, dziewiarskie, czyszczenie garniturów, magiel i wypożyczalnię sprzętu AGD – wspomina pani Woryna, która przepracowała tam 10 lat. A pracy było tak dużo, że w ciągu tego okresu tylko raz, i to z wielkimi trudnościami, udało się jej wziąć tydzień urlopu i wyjechać nad morze. Nawet po ślubie nie mogła liczyć na kilka dni wolnego. – Wszystko dlatego, że w salonie byłam sama, a pomagały mi tylko uczennice. Miałam jednak z pracy zawodowej dużo satysfakcji, zwłaszcza, gdy zaczęłam jeździć na konkursy do Opola, Poznania i Warszawy. Przygotowywania do nich odbywały się w Katowicach, Krakowie i Wiśle. Była więc okazja do zobaczenia ciekawych miejsc i zwiedzenia Polski – tłumaczy pani Felicja.

Dobra fryzjerka to zajęta matka

Rok po ślubie przyszła na świat córka pani Felicji – Aleksandra. – Na początku wzięłam urlop macierzyński, więc miałam dla niej czas, ale potem musiałam wrócić do pracy, dlatego zajęli się nią dziadkowie – mówi pani Woryna.

Kiedy Praktyczna Pani zaczęła się rozsypywać, pojawiła się propozycja przejęcia salonu fryzjerskiego przy Bosackiej. – Mistrz Przybyła wyjeżdżał razem z żoną na stałe do Niemiec. Miał miesiąc na załatwienie wszystkich formalności, łącznie z przekazaniem zakładu. Oferta była kusząca, ale nie miałam pieniędzy. Wzięłam więc pożyczkę dla młodych małżeństw i zaczęłam na swoim – wspomina fryzjerka. Zakład z nową właścicielką ruszył w 1977 roku. Na 48 m kw. był salon męski i damski, a do pomocy, tak jak w Lubomi, tylko uczennice. – Zaczynałam pracę o 8.00 rano, a kończyłam o 18.00, ale najbliższy autobus miałam o 20.00 wieczorem. Zanim dojechałam do domu, córka już spała – tłumaczy pani Felicja. Przez 5 lat pomagała jej w salonie młodsza siostra Gabriela, nie odciążyło to jednak pani Felicji, bo klientów wciąż przybywało. Uciekały za to najważniejsze dla matki i dziecka chwile: pierwsze wypowiedziane słowo, pierwsze kroki, wspólne zabawy. – Popadłam w tak silną nerwicę, że nie mogłam sobie z tym poradzić, dlatego gdy córka miała 5 lat zapisałam ją do przedszkola na Ostrogu. Rano jechałyśmy razem do Raciborza, popołudnia spędzała u mnie w zakładzie, a potem wracałyśmy do domu – wyjaśnia.

Dzieciństwo spędzone w salonie musiało mieć swoje konsekwencje. – Żadna moja lalka nie miała długich włosów, cały czas je obcinałam, bardzo mi się to podobało – wspomina pani Ola, która została potem uczennicą SP 1 i szkoły zawodowej w Raciborzu. Skończyła też technikum fryzjerskie w Katowicach, jednocześnie pracując już u mamy. – Córka świetnie się uczyła i przynosiła zawsze świadectwa z czerwonym paskiem. Nigdy nie chciałam by została fryzjerką, bo to dla kobiety bardzo trudny zawód, ale pokochała go tak samo jak ja, więc nie było wyjścia – tłumaczy pani Felicja, która stracony czas nadrabia zajmując się wnuczką Julią. – Teraz rozumiem moją mamę. Ona zawsze bardzo dużo pracowała i chciała mi tego oszczędzić. A ja jestem taka jak ona, gdyby nie mąż i córka, nie wychodziłabym z zakładu – podsumowuje Aleksandra Kremer.

Na odpoczywanie trzeba mieć czas

W 1997 roku powódź zalała zakład na Bosackiej, więc trzeba było przeprowadzić jego gruntowny remont. Trzy lata po nim okazało się, że budynek został przeznaczony do rozbiórki, a pani Felicja musi poszukać sobie innego miejsca. – Bardzo pomógł mi wtedy Cech. Wiedzieli o moich problemach i załatwili mi lokal po byłej spółdzielni fryzjerskiej przy Londzina. Salon otworzyłyśmy 1 marca 2000 roku – wspomina pani Felicja.

Okazało się, że lokalizacja jest dużo atrakcyjniejsza, niż ta przy Bosackiej. – Przychodzili do nas klienci znajdującego się naprzeciwko „Przelotu” i policjanci, którzy przy placu Wolności mieli komendę. Nawet po jej przeniesieniu wracają do nas, by się obciąć – mówi pani Ola, a ruch jest tak duży, że drzwi zakładu rzeczywiście nie zamykają się. – Mam pięć uczennic i trzy pracownice. Na dziewczyny mogę zawsze liczyć. Przekonałam się o tym, gdy trafiłam kiedyś do szpitala. Okazało się, że nie jestem niezastąpiona, a moje pracownice świetnie sobie radzą – wspomina fryzjerka, której drugą pasją jest florystyka. – Z tyskiej giełdy mąż przywozi kwiaty, z których układamy wianki i stroiki na przykład na Wszystkich Świętych. To takie hobby, które wypełnia mi wolny czas, czyli wieczory i weekendy – mówi pani Ola.

Zawodowo uwielbia czesać fryzury ślubne, ale od kiedy panie chcą, by to robić w ich domach, a nie w zakładzie, takich zleceń bierze coraz mniej. Sama, na tę wyjątkową okazję, oddała się w ręce mamy. – Chciałam, żeby mnie uczesała na próbę, ale usłyszałam: co ty myślisz, że ja muszę próbować, czy mi fryzura wyjdzie? – wspomina pani Ola, a na zdjęciach widać, że próba nie była potrzebna, choć przedłużające się przygotowania nieco stresowały pannę młodą. – Mój narzeczony stał już na podwórku z kwiatami i orkiestrą, a mama była dopiero w połowie pracy. Nie pamiętam, żebym kiedyś robiła makijaż w takim pośpiechu jak wtedy – wspomina ze śmiechem. Tak jak wcześniej mama, pani Ola dojeżdża codziennie do pracy. – Bardziej czuję się raciborzanką niż mieszkanką Lubomi, choć zawsze mieszkałam na wsi. Przyzwyczaiłam się już do dojazdów, bo tak wygląda moje życie od kiedy skończyłam pięć lat – tłumaczy Aleksandra Kremer. Jej mama w końcu przeszła na zasłużoną emeryturę i po 35 latach pracy pojechała na wymarzone wczasy nad morzem. – Z rzemiosła już dostałam odznakę brązową, srebrną i złotą. Wszystko co mieli to mi już dali, więc mogę sobie teraz odpocząć – tłumaczy pani Woryna, choć jak sama mówi, nie bardzo ma na to czas. Wokół domu jest 25 arów ogrodu, wnuczka Julia, którą trzeba się zająć i stałe klientki, które w soboty wciąż korzystają z jej usług. Kiedy przyjeżdża do Raciborza by się z nami spotkać, wykorzystuje każdą chwilę, by pomóc w pracy córce. Ledwo kończymy rozmowę, a ona nakłada klientce wałki do trwałej ondulacji. Te same zwinne ruchy widzę u pracującej na stanowisku obok pani Oli. Mama i córka rozumieją się bez słów, a ja w ich uśmiechu rozpoznaję 8-letnią Julię, której zdjęcia stoją obok na komodzie. Na pytanie babci, czy i ona zostanie fryzjerką wnuczka rezolutnie odpowiada, że woli być szefową. Jest więc szansa, że kolejna drobna dziewczynka znajdzie w sobie siłę, by tak jak babcia i mama pokierować salonem.

Tekst Katarzyna Gruchot, zdjęcia Paweł Okulowski

  • Numer: 22 (759)
  • Data wydania: 02.06.15
Czytaj e-gazetę