Sobota, 23 listopada 2024

imieniny: Adeli, Klemensa, Orestesa

RSS

Noc grozy, czyli co Władysław Szymura, były radny wodzisławski, ma wspólnego z Armią Krajową?

17.03.2015 00:00 red

Co rusz spotykam się z pytaniami, co ja, taki młody (a mam 78 lat), mam wspólnego ze Światowym Związkiem Żołnierzy Armii Krajowej, że występuję jako jego reprezentant podczas różnych uroczystości i wydarzeń religijnych czy patriotycznych? Chciałbym przytoczyć krótki epizod z mojego życia, z czasów, kiedy żyłem w Wielopolu, obecnej dzielnicy Rybnika, który pozwoli rozwiać niektóre wątpliwości związane z przynależnością mojej osoby do związku.

Jest to wspomnienie mojej śp. cioci o pewnym wydarzeniu z II wojny światowej, którego też byłem świadkiem jako ośmioletni chłopak. Wspomnienie nosi tytuł „Noc grozy”.

„Noc 12/13 czerwca 1942 r., w którą to gestapowcy niemieccy aresztowali mojego brata Władysława nazwałam Nocą Grozy. Sądzę, że po moich wypowiedziach osądzicie sami czy słusznie.

Miałam wówczas 14 lat, brat mój 28. Wrócił w tym dniu około 22.30, jak mi oświadczył, od narzeczonej. Ponieważ dość często wracał późno matka upominała go, czy wie, w jakich czasach żyje, że codziennie jakiś osobnik w mundurze nasłuchuje pod oknami domu. Nie wiedzieliśmy wówczas, że Władek ten wieczór spędził w gronie tych, którzy tworzyli podziemną organizację. Czytaliśmy jedynie ulotki, które przynosił do domu. Spałam z bratem w jednym pokoju, matka zaś w pokoju obok. Tej nocy Władek nie kołatał do drzwi, zapukał w okno mojego pokoju. Otworzyłam okno, przez które wszedł do pokoju. Nie chciał, by matka wiedziała, o której godzinie wrócił. Położył się do łóżka obok i momentalnie zasnął. Ja natomiast nie mogłam zasnąć, ponieważ zbliżała się burza i silne błyskawice oświetlały nie tylko szyby okien, ale cały pokój. Burza coraz bardziej przybierała na sile, huragan połączony z wyładowaniami atmosferycznymi. Dochodziła już północ i i od tej pory zaczął się prawdziwy dramat owej nocy - uderzenia kolbami karabinów w drzwi domu i okrzyki w języku niemieckim „otwierać”. Brat wyskoczył z łóżka w kierunku okna, nie wiem czy miał zamiar uciekać? Zawrócił jednak w stronę drzwi (dom był otoczony i oświetlony przez gestapowców i SS-manów). Ja siedziałam w łóżku drżąc ze strachu i zimna. W międzyczasie matka otworzyła drzwi - wtargnęli do wewnątrz z krzykiem do matki „Gdzie jest wasz syn?!”  Dwóch z nich podeszło do brata nakazując mu, by się ubierał. Brat ledwo chwiejący się na nogach z drżącymi rękami, popędzany ciągle „szybciej, szybciej” nie mógł poradzić sobie z ubieraniem się, sama trzęsąc się z żalu i strachu pomagałam mu w ubieraniu się, tak jakbym chciała, by szybciej wyprowadzono go z domu. I wyprowadzili go z pokoju do korytarza, gdzie czekał na niego z kajdankami jeden z oprawców. Nie pozwolono mu na pożegnanie się z nami. Matka rozpaczliwym płaczem żegnała swego jedynego syna, a ja brata, który wychodząc pożegnał nas jedynie smutnym spojrzeniem, a gestapowcy, którzy z nim wyszli pożegnali nas słowami „Nie płaczcie, bo na was też przyjdzie kolej”. W tej rozpaczy zapomnieliśmy o ojcu, który już około 23-ciej powinien być z pracy. Jego powrót i widok był drugim ciosem zadanym nam i jemu. Z trupiobladą twarzą, wykrzywionymi z bólu ustami, przemoczony, obłocony, ze śladami krwawych ran na twarzy i rękach oraz złamanymi trzema żebrami ledwo stał na nogach. jak się później okazało, ci sami gestapowcy, którzy aresztowali brata pędząc samochodem z ogromną prędkością najechali na jadącego z pracy na rowerze ojca. Ojciec został odrzucony wprost do stawu Ruda.

I tak w milczeniu i lęku mijały dalsze godziny tej nocy...

W domu w dalszym ciągu pozostała liczna grupa gestapowców, którzy przeszukiwali każdy zakamarek, wyrzucając wszystko na podłogę, niszcząc cenne zabytki, takie jak pamiątkowe obrazki, medaliki, zdjęcia ślubne. To wszystko wrzucano do węglarki. Mieszkanie przypominało wyglądem pobojowisko. Gdy nadszedł poranek pod dom zajechała furmanka, na którą załadowano gromadzone latami cenne polskie książki, z których wiedzę czerpał brat będąc uczniem Rybnickiego Gimnazjum, a później absolwentem Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Katowicach, ponieważ marzeniem jego było poświęcić się pracy pedagogicznej. W godzinach przedpołudniowych gestapowcy opuścili w końcu nasz dom (w którym i ja w tym czasie przebywałem - przyp. Władysława Szymury). Ojciec natomiast otrzymał nakaz codziennego zgłaszania się w budynku gestapo. Każde jego wyjście budziło w nas lęk, czy aby na pewno wróci. Matka przez dłuższy okres czasu była tak załamana, że nie była w stanie podjąć jakichkolwiek czynności w prowadzeniu domu. Toteż mimo mojego młodego wieku całość tych obowiązków zmuszona byłam przejąć na siebie. W dwa dni po aresztowaniu brata dowiedzieliśmy się, że przebywa w budynku gestapo w Rybniku. Pobiegłam tam i krążyłam ze strachem wokół wymienionego budynku w nadziei, że może go zobaczę, jednak bezskutecznie. Mijały dnie i noce pełne niepokoju i strachu, ponieważ ciągle prześladowały nas słowa skierowane do nas przez gestapowców: „Nie płaczcie, bo na was też przyjdzie kolej”. Druzgocąca dla nas była również wieść, która krążyła po Wielopolu, że na placu tutejszej szkoły będą wystawione szubienice, na których zostaną powieszeni wszyscy aresztowani tamtej nocy, a rodziny ich będą zmuszone brać udział w tej masakrze. Czas mijał, a my w dalszym ciągu nie znaliśmy miejsca pobytu Władka, zresztą gdzie i do kogo mielibyśmy udać się w takiej sprawie? Do gestapo, gdzie nasze nazwiska już figurowały na tak zwanej czarnej liście? Po miesiącu otrzymaliśmy kartkę pocztową napisaną przez brata, którą dostarczyła nam jego narzeczona. Kartka ta została wysłana z więzienia w Mysłowicach na jej adres. Przypuszczam, że nie adresował kartki na adres domowy, gdyż uważał, że nas również aresztowano. Była to jedyna wiadomość potwierdzająca, że żyje. Następna nadeszła 24 sierpnia 1942 roku, wręczona została przez niemieckiego policjanta w formie telegramu, że Władysław Brachmański zmarł w obozie koncentracyjnym Oświęcim.

Tak zakończył swe młode życie jeden z wielu bohaterów tamtych czasów.

Nam pozostawili ból i nienawiść do tych, którzy zrobili piekło na ziemi ludziom dlatego, że kochali swoją ojczyznę. Kończąc moje bolesne wspomnienia chciałabym wam życzyć by wasza młodość była radosna i szczęśliwsza od mojej, a noce zawsze spokojne. By ta noc, którą ja przeżyć musiałam była dla was tylko opowieścią, nigdy rzeczywistością.”

Po aresztowaniu Władka wszyscy obchodzili nasz dom z daleka bojąc się posądzenia o współudział. Pozostaliśmy sami. Moja mama i ja mieszkaliśmy wówczas w tym domu na strychu. Zdawało się, że nie przetrzymamy tego.

Irena Brachmańska była siostrą mojej mamy. Obydwie już nie żyją. Oryginał wspomnień odnalazłem po 70 latach.

Władek to mój wujek, a brat mojej mamy. Dlatego dziś spełniam nie napisany przez niego testament. Dał z siebie wszystko to, co w życiu najważniejsze - życie, abym ja mógł żyć w wolnej ojczyźnie. Dziś jako honorowy członek Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, do której należał, angażuję się na rzecz przekazywania młodemu pokoleniu tych bohaterów tamtych lat, gdyż człowiek żyje tak długo jak żyje pamięć o nim.

Władysław Szymura,
sekretarz wodzisławskiego koła Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej

  • Numer: 11 (748)
  • Data wydania: 17.03.15
Czytaj e-gazetę