Wtorek, 30 lipca 2024

imieniny: Julity, Ludmiły, Rościsława

RSS

O Janie, któremu wiklina w rękach się wygina

15.04.2014 00:00 red

Pan Janek plecie od dziecka i do tego plecenia zawsze ma cierpliwość. Bo nie ma nic lepszego, niż praca na łonie natury. Jedyną rzeczą, która jest w stanie ten stan zakłócić, jest babskie marudzenie.

Kosze pełne kartofli

Miłość do wikliny zrodziła się na początku lat 60. w niewielkiej świętokrzyskiej wiosce. – Moi rodzice byli rolnikami, ale mieliśmy sąsiada – Walentego Kędziorę, który wyplataniem koszy trudnił się zarobkowo. Od małego chodziłem do niego, żeby się czegoś nauczyć, a gdy zachorował, sam kończyłem zamówione u niego prace – wspomina pan Jan, który tak jak pozostałe dzieci, nie mając zbyt wiele atrakcji szukał ich sam. Najwięcej było ich w świętokrzyskich lasach, pamiętających jeszcze czasy II wojny światowej. Pełne niewypałów i amunicji małym chłopcom gwarantowały niezapomniane przygody. U Dziarmagów było pięcioro rodzeństwa, ale dwóch najstarszych braci nigdy nie bało się nowych wyzwań. – Znaleźliśmy kiedyś z bratem pocisk z drugiej wojny światowej. Wykopaliśmy dół, w nim podpaliliśmy trochę gałęzi i wrzuciliśmy go tam. Nam nic się nie stało, ale rolnik, który na polu obok pracował wołami, stracił jedno zwierzę, które dostało odłamkiem – wspomina wikliniarz.

Pan Walenty miał swój warsztat i swoje sposoby na wiklinę. – Siedział sobie na  krzesełku a z przodu miał zrobiony przez siebie stojak z bolcem, na którym osadzony był koszyk. Kiedy przeplatał wiklinę, koszyk obracał się na stojaku przytrzymywanym przez kamień – opowiada pan Jan.

Najwięcej zamówień miał przed wykopkami, bo rolnicy potrzebowali dużych koszy na ziemniaki, a do każdego wchodził ich cały worek. Pan Walenty pakował wtedy swoje wyroby na furmankę i jechał na targ, gdzie wiklinowe kosze schodziły jak świeże bułeczki. Swój pierwszy, wykonany pod okiem mistrza Walentego, kosz pan Jan zostawił w rodzinnym domu. Kolejne stanowiły prezenty dla najbliższych i znajomych. Dziś nawet nie wie ile w ciągu tych wszystkich lat wyszło ich spod jego ręki, my mamy to szczęście, że możemy mu towarzyszyć w wyplataniu pierwszego kosza w tym roku.

Buty, które prowadzą do Markowic

Siedzimy na podwórku i obserwujemy jak z niezwykłą sprawnością i cierpliwością pan Dziarmaga wyplata koszyk, który na święta będzie miał już nowego właściciela. – Pojedzie do mojego syna do Norymbergii. To dawno obiecany prezent – mówi nie przerywając pracy.  Zanim przeznaczenie przywiodło go do Markowic, zjeździł całą południowo-zachodnią Polskę. Poszukując pracy przyjechał do Wrocławia. – Jeździliśmy do Głównego Ośrodka Badań Lotniczych, gdzie razem z kominiarzami mieliśmy kilkudniowe szkolenia, a potem ruszaliśmy w delegacje tam, gdzie zaczynała się nowa budowa. Gdy się kończyła, przenosili nas na nową i tak wyglądało moje życie przez siedem lat – opowiada nasz bohater, który w 1981 roku trafił na kontrakt do Czechosłowacji. Stąd było już niedaleko do wujka, który mieszkał w Raciborzu i pracował jako stróż w markowickim pegeerze. A że były to czasy kryzysu, każdy, szczególnie ten reglamentowany, towar był na wagę złota. – Córka znajomych wujka pracowała w Domu Handlowym Bolko i przyniosła mu kiedyś do domu z trudem zdobyte buty. Tak się złożyło, że właśnie u niego gościłem. Buty były ładne, ale dziewczyna jeszcze ładniejsza, więc zacząłem wujka coraz częściej odwiedzać, aż w końcu ożeniłem się i przeprowadziłem do Markowic – tłumaczy pan Jan, który znalazł pracę w tutejszym pegeerze. – Naprawiałem maszyny rolnicze. To były czasy świetności państwowych gospodarstw rolnych. Mieliśmy sporo sprzętu i jeszcze więcej ludzi, więc było co robić – tłumaczy pan Jan.

Żonie nie od razu przyznał się do swojego nietypowego hobby. Kiedy po roku zrobił jej pierwszy koszyk, od razu zapunktował.  Przez pewien czas hodował nawet wiklinę w ogrodzie. – Świeże, 30-centymetrowe gałązki sadzi się tak jak chrzan, na leżąco i przysypuje ziemią. Z każdego pączka strzela potem w górę łodyga. Wystarczy, żeby była odpowiednia wilgotność a wiklina będzie rosła – dodaje mój rozmówca. Kiedy syn zaczął się budować, teren musiał zostać wykarczowany i teraz wikliny musi szukać w okolicy. – Wszyscy w rodzinie wiedzą, że u mnie na podwórku żadnego patyka się nie wyrzuca – mówi ze śmiechem pan Jan pilnując swojego wiklinowego królestwa.

Witki czekają na Janka

Wyplatanie koszy nie wymaga dużych nakładów finansowych. Wystarczą zdolności manualne oraz wiedza o tym kiedy, gdzie i jak zbierać wiklinę. – Wiklina przeważnie rośnie na mokrych terenach. Zbiera się ją od listopada przez całą zimę, aż do okresu, gdy wypuści pączki. W Markowicach rośnie tego sporo na nieużytkach i niedaleko torowisk – tłumaczy pan Dziarmaga. Ścinana w zimie wiklina ciągle jest jeszcze świeża i elastyczna, co znacznie ułatwia pracę.

Pan Jan korzysta tylko z jednego małego nożyka. Reszta to wyklina i zaostrzony patyk, który służy nieraz do pomocy przy przeplataniu witek na drugą stronę. Nie korzysta z żadnych modeli, nie rysuje niczego na kartkach. Siada i po prostu wyplata z głowy, a koszyki rozdaje rodzinie i znajomym. Nigdy wikliny nie koruje, ani nie maluje bo jak tłumaczy, ona ma tyle naturalnych kolorów, że nie ma takiej potrzeby. Mały koszyk pan Jan wyplata 5 godzin, duży robi się łatwiej i szybciej. Zawsze potrzebna jest jednak cierpliwość, której przy wyplataniu po prostu trzeba się nauczyć.

Prace manualne nigdy nie sprawiały mu kłopotu. – Kiedyś pięknie wyszywałem. Razem z żoną haftowaliśmy serwety, obrusy, bieżniki... A ma pan te prace w domu? – Jak żona nie spaliła to może gdzieś tam jeszcze są – kwituje pan Jan ze śmiechem.

W pewnym momencie zauważam plastikowy koszyczek na klamerki, który wisi pod sznurami na pranie. Czemu pan żonie wiklinowego nie zrobi? – Ma obiecane, czeka już 20 lat, to jeszcze kilka następnych ją nie zbawi – kwituje pan Jan, który ma teraz inne rzeczy na głowie. – Chciałbym zrobić konia na biegunach. Ma pan jakiś plan albo wzór? – Szkielet najpierw musiałbym zrobić, ale wszystko mam już w głowie – wyjaśnia i prezentuje nam skończony koszyk. Z takim koszykiem to albo na święconkę, albo na grzyby. A tych nie brakuje w Dziergowicach, gdzie pan Jan zna każde drzewo.

Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły

  • Numer: 15 (700)
  • Data wydania: 15.04.14