Kolęda idzie
ks. Jan Szywalski przedstawia
„Pokój temu domowi!” – pozdrawia, zgodnie z poleceniem Pana Jezusa kapłan mieszkańców domu wchodząc w jego progi. „I wszystkim jego mieszkańcom!” – odpowiadają gromko ministranci. Pozdrowienie wzięte z Ewangelii. Jezus zalecił apostołom: „Gdy wejdziecie do jakiegoś domu, najpierw mówcie: Pokój temu domowi. Jeśli tam mieszka człowiek godny pokoju spocznie na nim; jeśli nie, powróci do was”. (Łk 10,5)
Kolęda to święto rodzinne. Tyle razy wierni spieszą do kościoła na wołanie dzwonów i zachętę kapłanów, a raz w roku Kościół przychodzi do nich; zawsze widzą księdza z daleka, na wysokości ambony, albo za ołtarzem, zaś raz w roku spotykają się z nim na wysokości swych ócz. Zwykle mawia się: „po nabożeństwie przynieś błogosławieństwo do domu!”, a tym razem błogosławieństwo wchodzi wprost w nasz dom.
Znam kolędę z potrójnej perspektywy: jako domownik, jako ministrant i jako ksiądz.
Z czasów dzieciństwa pamiętam, że przygotowania do spotkania z kapłanem trwały od rana: trzeba było zamiatać podwórko z resztek jesiennych liści, lub wykopać ścieżkę w śniegu; trzeba było wytrzeć korytarz, rozwinąć dywan, a w najlepszym pokoju ustawić domowy ołtarz: biały obrus, krzyż, świeczki, kwiaty. Taka prezentacja domu od najlepszej strony, jako schludny, może ubogi, ale w miarę możliwości zadbany. Wokół stołu zaś my, mieszkańcy, odświętnie ubrani, złączeni na wspólnej modlitwie, aby nam się w przyszłym roku darzyło, aby błogosławieństwo nas nie opuściło. Kolęda to swoiste wyznanie wiary, że dom jest katolicki, że mieszkańcy są żywymi członkami Kościoła, przyznają się do łączności z parafią i z całym Kościołem powszechnym. „Boży pokój niech zstąpi na ten dom!”
Po wczesnej stracie ojca mnie przypadła rola, by oczekiwać proboszcza u furtki i wprowadzić w dom. Znaliśmy się: byłem ministrantem, później klerykiem. A jednak co innego spotkanie w kościele, a co innego w domu. Raz z przerażeniem obserwowałem podczas rozmowy, jak stare krzesło pod proboszczem za każdym jego ruchem coraz bardziej się rozchodziło; jeszcze trochę a gruchnie na ziemię. Ale w odpowiedniej chwili ksiądz wstał i żegnał się z nami. Odetchnąłem.
Po emocjach odwiedzin zwykle była kawa; kolęda to przecież święto. Czasem dołączył ktoś z sąsiadów i wspólnie obmawialiśmy księży.
Lecz byłem także ministrantem. Pójść na kolędę, to jedno z najatrakcyjniejszych zadań. Na co dzień było ranne wstawanie, stanie i klęczenie przy ołtarzu, a tu chodzenie po domach, podglądanie ludzi, najlepiej jak trafiło się na znajomych albo np. nauczycielkę. Podsłuchiwanie, co ksiądz pyta koleżanki z religii i patrzeć jak się rumienią. Jestem jeszcze pod wrażeniem, jak nam chłopcom ksiądz kiedyś kazał wyjść, zamknął drzwi – my naturalnie podsłuchiwaliśmy, co się będzie działo – i grzmiał na parę młodych ludzi, którzy żyli „na krykę”. Nawet my na korytarzu skuliliśmy się lękliwie. Dziś musiałby wygłosić takie gromkie kazanie w co drugim domu. Na końcu każdego dnia była główna atrakcja: dostatnia kolacja. Zwykle odbywała się u jakiegoś gospodarza, często po świniobiciu. Dla nas chłopców powojennych czasów okazja, by dobrze pojeść. Kiedyś zarumieniona dziewka gospodarza ośmieliła się zapytać proboszcza: „Chciałabym wyjść za mąż, jak to robić?’ „Masz narzeczonego?” – zapytał ksiądz. „Nie, nie mam” – odrzekła nieśmiało. „To najpierw poszukaj sobie chłopa, potem będziemy myśleli dalej”.
Ostatnia kolęda była na probostwie, wszyscy ministranci byli zaproszeni. Wspólna modlitwa i podwieczorek przy obszernym stole. Potem była wypłata z zebranych przez ministrantów pieniędzy. Połowę zostawiono na wycieczki i pielgrzymki, połowę sprawiedliwie podzielono. Z dumą mogłem do skromnego budżetu rodzinnego coś dołożyć.
Wreszcie zostałem księdzem i sam odwiedzałem ludzi w ich domach. W mojej parafii poprzedni proboszcz, ze względu na sędziwy wiek, od osiemnastu lat nie chodził po kolędzie. Ludzie byli spragnieni dorocznego błogosławieństwa dla swych domów. Życzliwość z jaką mnie przyjmowano była prawie zabójcza. W co trzecim domu kawa i poczęstunek! Na końcu obfita wieczerza! Nawet ministrantom trudno było kroku dotrzymać. Ciężkie dni kolędowania, ale ile radości.
Z biegiem lat wszystko się w parafii unormowało: ustaliły się pewne punkty posiłków. Wiedziałem też jaką liczbę rodzin można na dany dzień zaplanować, by wyjść czasowo. Nie omieszkała mnie pouczać pewna zacna matka kościoła, że nie powinienem stresować dzieci pytaniami z religii, bo „spotkanie powinno mieć charakter radosny i pozostawić miłe wspomnienie”. Przyznałem jej rację. Unikałem też kartotekowego terroryzmu z rodzaju pytań: „Ilu was jest? Ślub był kiedy i gdzie? Dzieci ochrzczone? Do kościoła chodzicie?” Zresztą w kameralnej parafii szybko zna się wszystkich ludzi. Są trudności z nawiązaniem kontaktów z nowo osiadłymi mieszkańcami, którzy często mają tendencje do zamykania się w swojej prywatności bez kontaktów z kościołem, czy nawet z sąsiadami. Potwierdzają to wszyscy proboszczowie dzielnic rozwojowych.
Każdy duszpasterz ma też w parafii pewnych niechętnych mu ludzi. Ciężko wejść do domu gdzie patrzą na księdza spode łba na zasadzie „porzykaj, pokrop i znikaj!”. Jeśli ktoś urobił sobie zdanie o duchownym z antyklerykalnej propagandy, to podobna postawa nie dziwi.
Byłem wdzięczny naszemu biskupowi Alfonsowi Nossolowi, że zalecił, by nie brać pieniędzy na kolędzie. Spotkania stały się bardziej swobodne, choć przyznam, że jednak czasem brałem, gdy wyczuwałem, że to ofiara z serca. Ministranci towarzyszyli mi jako kolędnicy. Ubrani jako trzej królowie i gwiazdora, zbierali na misje – no, szczerze – w połowie do kasy ministranckiej. Pamiętając o swoich ministranckich latach, miałem dla nich wiele wyrozumienia. Baltazar z kadzidłem nieraz tak zadymił, zwłaszcza tam, gdzie były znajome dziewczyny, że mieszkańców nie było widać, a mnie chwytały ataki astmy. Po wyjściu w gęsty dym, nawet „Pokój temu domowi” nie mogłem wykrztusić. Kiedyś jeden z chłopców zahaczył kadzidłem o podłogę i rozsypał żarzące węgielki na dywan. Co roku musiałem w tym mieszkaniu patrzeć na wypalone dziury. W innym domu przed moim przyjściem zapaliła się choinka. Pan domu w panice zrucił ją ze schodów, właśnie wtedy, gdy miałem na nie wejść.
„Pokój wszystkim ludziom dobrej woli!”.
Najnowsze komentarze