Sobota, 23 listopada 2024

imieniny: Adeli, Klemensa, Orestesa

RSS

Kiedy wychodzę na scenę, jestem tylko ja i widz

04.06.2013 00:00 OQL

O początkach pracy aktorskiej, wypadku na kopalni i spotkaniu z Ojcem Świętym, z Franciszkiem Pieczką rozmawiają Joanna Bonarek, wicedyrektor gimnazjum w Gołkowicach i Rober Krzyżaniak z Radia 90 FM.

Na spotkanie z Franciszkiem Pieczką do ośrodka kultury w Gołkowicach przyszły tłumy. 1 czerwca odbyła się tu promocja książki „Franciszek Pieczka. Mateusz – Woyzeck – Jańcio Wodnik”, autorstwa Dariusza Domańskiego. Wydawcą książki jest Gminne Centrum Kultury, Sportu i Turystyki w Godowie. Widzowie mogli zobaczyć m.in. film Telewizji Polskiej: „Nie tylko Gustlik”, poświęcony wybitnemu aktorowi rodem z Godowa. Na uroczystości obecni byli także: Jakub Kolski, którego Franciszek Pieczka nazywa „swoim reżyserem”, scenograf – Kazimierz Wiśniak, kompozytor – Zygmunt Konieczny oraz aktor i piosenkarz Julian Mere, który wystąpił z recitalem poświęconym Franciszkowi Pieczce.  O spotkaniu z nimi napiszemy w następnym wydaniu „Nowin Wodzisławskich”.

– Jak to się stało, że został pan aktorem?

– Gdybym u Zelwera (chodzi o egzamin do szkoły aktorskiej, który Franciszek Pieczka zdawał u Aleksandra Zelwerowicza – przyp. red.) się pomylił, nie przyjął by mnie i nie zostałbym aktorem, ale inżynierem. Po szkole średniej kończyłem tzw. uniwersyteckie studium przygotowawcze w Katowicach w 1950 r. i miałem zamiar pójść na politechnikę. Moimi ulubionymi były przedmioty ścisłe. Rodzice też sobie wyobrażali, że zawód inżyniera to coś konkretnego. W Katowicach zetknąłem się z zespołem rapsodycznym działającym przy wojewódzkim domu kultury. Tam połknąłem bakcyla teatralnego i kiedy wylądowałem na politechnice w Gliwicach, po pewnym czasie doszedłem jednak do wniosku, że to nie jest to. Mój profesor – polonista ze szkoły średniej powiedział mi: „Głupstwo robisz, że idziesz na politechnikę, powinieneś pójść do szkoły teatralnej”. Ale  ja tam siebie wówczas nie widziałem. Potem, będąc na politechnice, zostałem odcięty od tego środowiska i po miesiącu pobytu na politechnice zostawiłem kolegom w akademiku mój indeks na pamiątkę i pojechałem do Katowic zapytać profesora, gdzie mam iść do szkoły teatralnej. Usłyszałem: „Ja bym pojechał do Warszawy”. Oczywiście musiałem prosić o zmianę kierunku studiów. Wtedy, jako młody człowiek, byłem dosyć przebojowy. Poszedłem do ministerstwa prosić o zezwolenie na zmianę kierunku studiów. W sekretariacie zapytano mnie, czy uzgadniałem wizytę. Ponieważ nie uzgadniałem, poproszono mnie bym zaczekał. Ale ja bęc, bęc, bęc i wchodzę do gabinetu ministra. Wyłuszczyłem mu w czym rzecz i podpisał mi zgodę.

Ale proszę mi przerywać, bo jak dziadek się rozgada, to nie wie, kiedy ma skończyć.

– Przeżył pan wypadek w kopalni.

– Tak, przez rok pracowałem na kopalni Barbara Wyzwolenie w Chorzowie. Biliśmy przekopy pomiędzy jednym, a drugim pokładem. Wszystko szło na akord. Kładli takie metalowe płyty, na które kamień był odstrzeliwany, a z których łatwiej było go podbierać. Ja stoję na tej płycie, szuflą odbieram kamień, w pewnym momencie nastąpił zawał. Uderzyło mnie w hełm, przewróciłem się, przodowy w ostatniej chwili złapał mnie za nogi i pociągnął. I wtedy to wszystko runęło. Gdyby mnie nie wyciągnął, to prawdopodobnie tak skończyłaby się moja kariera górnicza. Będąc górnikiem sam zadecydowałem, że to nie będzie moja przyszłość. Chociaż tu na Śląsku, tradycyjnie górnikiem zostawało się z dziada pradziada. Ja wybrałem jednak inny kierunek i po latach jestem zadowolony, że zostałem aktorem. Niektórzy później mają niedosyt, są niespełnieni, zaczynają parać się reżyserią. U mnie taka sytuacja nie zaistniała i jak do tej pory, na szczęście dla zawodu reżyserskiego nie zostałem reżyserem.

– W „Czterech pancernych” posługuje się pan gwarą. Potem gwara była panu przydatna jeszcze w filmach Kazimierza Kutza. A czy zdarzyło się, że była dla pana obciążeniem?

– Kiedy przyjechałem do szkoły teatralnej w Warszawie nie miałem żadnych problemów z tym, że mam naleciałości gwary śląskiej. Prawdopodobnie wzięło się to z tego, że w Katowicach mocno popracowałem nad swoim językiem. Pracując nad romantykami, posługując się piękną polszczyzną, piękną frazą, nie miałem potem z gwarą żadnych problemów. Kiedyś nawet suponowano mi, że jestem gdzieś tam ze Wschodu. Ponieważ w szkole teatralnej obligatoryjnie posługiwaliśmy się tzw. przedniojęzykowym „ł” i kiedy tak mówiłem, to słyszałem nieraz: „A kolega to ze Wschodu, ze Lwowa”. Odpowiadałem: „Tak, ze Lwowa, tylko z zachodniego”.

– Dzieci, które są na sali przyszły zobaczyć Gustlika. Tą rolą podbija pan serca kolejnych pokoleń.

– Nie wstydzę się, że zagrałem postać Gustlika. Oczywiście,  w filmie są przekłamania historyczne, ale nie to jest najważniejsze. Kiedy ten film miał być realizowany nie miał z góry założonych zadań społeczno-politycznych. To miała być zabawa dla dzieci. A realia były, jakie były. Myśmy przecież nie szli z Zachodu na Wschód, tylko ze Wschodu na Zachód. Dzieci kiedy oglądały „Czterech pancernych” opiekowały się tymi Szarikami, robiły im budy, żeby Szariki nie pomarzły. A dziś po filmach, gdzie bez żadnego uzasadnienia krew leje się hektolitrami nie wiem, czy dzieci będą skłonne opiekować się zwierzętami, a tym bardziej swoimi kolegami.

– Przypuszczał pan, że ten serial odniesie aż tak wielki sukces?

– „Pancerni” to był jeden z pierwszych seriali. W Łodzi mieliśmy przejazd czołgiem po ul. Piotrkowskiej. Tam się wówczas zebrało przeszło pół miliona osób. Organizatorzy, kiedy się zorientowali, co to się dzieje, przestraszyli się, że ktoś z tłumu wpadnie pod gąsienice i będzie tragedia. My w remizie strażackiej czekaliśmy na przejazd. Organizatorzy doszli w końcu do wniosku, żeby na dużą salę sportową, gdzie miało się odbyć spotkanie z „Pancernymi”, przewieźć nas  każdego z osobna. Każdy z Pancernych miał pojechać jednym wozem strażackim. Jak jednego wykończą, to jeszcze trzech zostanie. Ale wszyscy szczęśliwie dojechaliśmy.

A propos spotkań z Pancernymi. Miała się odbyć uroczystość przewiezienia prochów z Majdanka do Mińska na Białorusi. Jako wabia używano Pancernych. Jechaliśmy więc przez te wioski z prochami z Majdanka. Po drodze były spółdzielnie mleczarskie, któryś z kierowników jednej z nich dał nam całą skrzynkę śmietany. W Lublinie na spotkaniu podczas uroczystości przewiezienia prochów, sekretarz partyjny, mówi: „Dawać Pancernych”. A inni mówią do niego: „Towarzyszu, jak Pancerni, to się to wszystko rozpieprzy”. Ale on swoje: „Dawajcie Pancernych”. Jak tam przyjechaliśmy to cały nastrój powagi prysł. Ryk, pisk dzieci, jak na dzisiejszych imprezach rockowych. A byli też tam radzieccy generałowie. Mówili: „Dobrze, że wiemy, że to do czegoś takiego może doprowadzić, to u siebie tak zorganizujemy uroczystość, żeby było wszystko dobrze. No, to dojeżdżamy do Mińska, tam milicja, liny, żeby to wszystko szło corect. Pomyśleliśmy: „Cholera jasna, oni będą mówić, że Polacy nie potrafili się zorganizować, a im się tak dobrze wszystko udało”. Powiedziano nam jeszcze, żeby broń Boże nie dawać autografów. A tam te dzieci się pchały. Powiedzieliśmy sobie: „Dajemy autografy”. Jak daliśmy jeden, drugi, to zafalowało. Liny pękły, milicja się poprzewracała, wszystko się rozwaliło dokładnie tak, jak w Lublinie. A my byliśmy szczęśliwi, że do tego doprowadziliśmy.

Ja z moich różnych aktorskich peregrynacji mam zabawne historie. Nie wiem, czy opowiadałem, jak kręciłem „Żywot Mateusza”. W filmie Mateusz sam postanawia odejść z tego świata. Będąc na łódce przebija jej dno i powoli tonie. Reżyser sobie tak wymarzył: „Wiesz, będziemy mieli taką dużą łódź. Kamera będzie patrzyła na 3-metrową głębię, tam czyściusieńka woda, widać wodorosty i ty tak z otwartymi oczami będziesz powoli tonął, aż na dole położysz się w wodorostach”. Mówię: „Piękne to jest. Ale czy mi to ktoś przedtem pokaże?” Nikt się nie zgłosił. Reżyser mówi: „No, co się tak boisz?” Powiedziałem więc:  „Chcesz mnie utopić? Dobra, utop. Kamera idzie, mówię niech się dzieje wola nieba i tonę. Okazuje się, że kiedy człowiek chce utonąć, za żadne skarby nie może. Schodzę więc metr pod wodę, a woda z powrotem wyrzuca mnie na powierzchnię. Reżyser mówi: „No, Jezus Maria, po co tak wyskakujesz? Szkoda taśmy filmowej”.  Wykombinowali więc, że przewiążą mnie pasem, z tyłu przymocowali nylonową żyłkę, zatopili kotwicę w wodorostach, przez kotwicę przeciągnęli żyłkę, a dwóch na łodzi miało stać i ciągnąć, żeby mnie ta żyłka powoli wciągała pod wodę. Dobrze, mówię:  „A na dole co?”. „No co, na dole się odbijesz i wypłyniesz”. „A jak się nie uda?”. „No to będzie stał taki z bhp i bosakiem cię wyciągnie. A czy on wie, w którą dziurkę ma włożyć ten bosak? – zapytałem.

No i kręcimy, zjeżdżam na dół, próbuję się odbić i za żadne skarby nie daję rady. Instynktownie, jak już zdrowo napiłem się wody, zerwałem tę linkę, wypłynąłem. A ten z tym bosakiem stoi i mówi: „Co on tak długo nie wypływa?”. W efekcie tę scenę nakręciłem nie zamoczywszy sobie nóg w wodzie. Robiłem tylko przed kamerą przysiad na tle jeziora i powoli w kadrze znikałem ze świadomości widza.

Zazwyczaj bywa, że kiedy my aktorzy tak się poświęcamy, to potem reżyserom coś nie spasuje i tego nie biorą.  A my tak to potem przeżywamy: „Taki byłem znakomity, a on tego nie wziął”. Ale tak to już jest w filmie. Natomiast w teatrze jesteśmy sobie panami. Jak wychodzę na scenę jestem tylko ja i widz. I wszystko zależy tylko ode mnie. Od tego, jak zagram. Na moje szczęście, albo i nieszczęście, kiedy pamięć nie dopisuje.

– Czy przypuszczał pan, że serial „Ranczo” i pana rola w nim będzie się cieszyła aż taką popularnością?

– Propozycję zagrania w „Ranczu” dostałem, gdy jeszcze śp. Leon Niemczyk grał mojego filmowego brata. Był już bardzo ciężko chory i nie był w stanie wszystkiemu podołać. Powiedziałem, że podejmę się tej roli, ale tylko po akceptacji Leona. Broń Boże, żeby nie pomyślał, że chcę go w jakiś sposób pozbawić roli. I potem Leon do mnie mówi: „Jaki jestem szczęśliwy, że przyszedłeś”. Zanim się zdecydowałem na tę rolę, oglądnąłem dwa odcinki  i wydaje mi się, że to serial, który daje ludziom do myślenia, do refleksji na temat naszej szerszej rzeczywistości. Żałuję, że teraz tak trudno się przebić z dobrym scenariuszem, dobremu reżyserowi. Że to wszystko od pieniądza zależy. No nic, młodzi sobie kształtują rzeczywistość jak uważają i to piwo, które nawarzą oni będą pili, ja już nie. Będę z góry patrzył i powiem: „A mówiłem?”.

– Zdarzyło się panu grać świętych, a nawet samego Boga. Ze wzruszeniem wraca pan do roli świętego Piotra. Uczestniczył pan w premierze tego filmu w Watykanie, gdzie spotkał się pan z Ojcem Świętym. Co panu najbardziej utkwiło z tego spotkania?

Rola Świętego Piotra i zetknięcie się z Janem Pawłem II to było bardzo duże przeżycie. Kiedy patrząc na panoramę Rzymu i bazylikę św. Piotra uświadomiłem sobie, że tam jest nasz rodak, a ja jestem niby tym protoplastą, tym pierwszym, to serce piknęło. Po pokazie filmu, kiedy przedstawiono nas Ojcu Świętemu, miałem przygotowane parę zdań, które chciałem mu powiedzieć. Ale byłem tak wzruszony, że powiedziałem tylko: „Ojcze Święty, wybacz” (tu Franciszek Pieczka bardzo się wzruszył – przyp. red.). A na to Jan Paweł II mówi: „Dziękuję, dziękuję”.

– Dziękujemy bardzo za tę chwilę wspomnień.

(Spisała abs)

  • Numer: 23 (656)
  • Data wydania: 04.06.13