Requiem dla Loslau
Lokomotywa powoli wtacza się na stację. Kłęby pary buchające spod kół żelaznej bestii pochłaniają tłumy ludzi stłoczonych na peronach. Kobiety i mężczyźni w pasiastych łachmanach drżą na styczniowym mrozie. Zbijając się w zwarte grupy próbowali wykorzystać tę niewielką ilość ciepła, którą produkowały ich wychudzone ciała. Ledwo stoją na patykowatych nogach, stopy odmarzają w drewnianych chodakach. Bacznie obserwują ich uzbrojeni w karabiny, dobrze zbudowani mężczyźni w czarnych mundurach i wysokich butach z cholewami. Niektórzy z nich trzymają na smyczy wyrywające się psy o potężnych szczękach i zębach ostrych jak brzytwy. Dwie, przypominające błyskawice runy, umieszczone na hełmach i kołnierzach ich uniformów, budziły grozę w całej Europie od Pirenejów po Kaukaz. Dla żywych szkieletów w pasiakach stali się oni panami życia i śmierci od chwili gdy ci przekroczyli bramę z umieszczonym nad nią napisem: „Arbeit macht Frei”. KL Auschwitz, zbrodniczy folwark III Rzeszy zarządzany przez SS, został na wschodzie, a na peronach stacji kolejowej „Loslau” pozostali przy życiu więźniowie czekają na ostatni etap morderczej ewakuacji obozu.
Sapiący parowóz wprowadza na stację korowód wagonów. Różnią się konstrukcją, kolorami złuszczającej się farby. Kilka lat temu były cenną zdobyczą wojenną, teraz są świadkami upadku imperium Hitlera. Łączy je jeszcze jedno: w czasach pokoju nikt nie pomyślałby, że można przewozić nimi ludzi.
Lokomotywa zatrzymuje się. Bydlęce wagony zderzają się buforami i nieruchomieją przed przerażonym tłumem. Większość z oczekujących już raz doświadczyła luksusów podróży koleją SS. Jednak poprzednio przemierzając Europę nie wiedzieli, że czeka na nich rampa obozu w Oświęcimiu. Mieli ciepłe ubrania i zapas jedzenia. Niektórzy wierzyli, że jadą kolonizować Lebensraum. Teraz, w pierwszym miesiącu 1945 roku, nie mieli wielkiej nadziei na przetrwanie podróży w rozsypujących się wagonach nie dających żadnej ochrony przed zimnem.
Kapo, więźniowie funkcyjni, rozsuwają drzwi wagonów. Nad całą stacją rozlegają się niemieckie okrzyki:
– Raus, raus, ruszać się ścierwa, ładować się! – mężczyźni w czarnych mundurach słowa wspierają kolbami karabinów. Więźniowie zesztywniałymi z zimna rękami próbują wdrapać się do wnętrza wagonów. Ci, którzy upadną, są tratowani przez towarzyszy, ci, którzy zostają w tyle, narażają się na cios w plecy i kły psów.
Oprawcy żartują, wyśmiewają niezdarność swych ofiar. Od czasu do czasu, któryś z nich dla rozgrzewki kilkoma celnymi uderzeniami powala więźnia i rozbija kolbą jego czaszkę. Psy szarpią szmaty wywołując salwy śmiechu katów.
Drzwi budynku stacyjnego otwierają się. Wychodzący esesman różni się od pozostałych. Jego mundur zdobią dystynkcje oficera, na czapce szczerzy zęby trupia czaszka. Dłonie w wytwornych skórzanych rękawiczkach wyciągają papierosa ze złotej papierośnicy. Srebrna zapalniczka strzela płomieniem. Oficer zaciągając się bez zainteresowania dogląda załadunku.
Kilkanaście minut później wagony są pełne. Na peronach w brudnym śniegu walają się zakrwawione szczątki. Esesmani sprawdzają stan taboru. Oficerskie buty wgniatają w śnieg niedopałek. Od strony miasta na peron wchodzą czterej więźniowie pod eskortą żołnierza SS. Podchodzą do oficera.
– Herr Oberstumfuhrer, melduję, że pana bagaże zostały bezpiecznie dostarczone na kwaterę – esesman strzela obcasami i pręży się jak struna. Więźniowie zdjęli z głowy czapki i wbili wzrok w ziemię.
– Dziękuję Schmidt oficer częstuje żołnierza papierosem i sam zapala następnego.
– Właśnie skończyliśmy załadunek – Oberstumfuhrer głęboko się zaciąga – a naszym tragarzom też należy się jakaś nagroda.
Oficer wydmuchuje dym, przytrzymuje papieros ustami, wyciąga z kabury Walthera P38 i kolejno strzela więźniom w głowę. Chowa pistolet i kolejny raz głęboko się zaciąga.
– Te śmieci powinny być wdzięczne za szybką śmierć z ręki niemieckiego oficera – wypuszcza z płuc tytoniowy dym – Cóż, chyba jeszcze mnie trzyma świąteczny nastrój.
Oberstumfuhrer SS Hermann Krammer gasi niedopałek i wraca do budynku. Parowóz powoli rusza, pełne jęków wagony ruszają w nieznane. W szybko zapadającym zmierzchu drobny śnieg przykrywa trzydzieści ciał. Na nagrobku, którego nie będą mieli, jako data śmierci powinien zostać wyryty dzień 22 stycznia 1945 roku.
Pracę przerwało mu pukanie
– Wejść! – rzucił odrywając się od papierów. W drzwiach pojawił się chłopak w zbyt dużym dla niego mundurze i z karabinem pamiętającym pierwszą wojnę światową na ramieniu. Młody żołnierz wyglądał na 16 – 17 lat. Cierpiący na brak ludzi Wehrmacht sięgał po ostatnie rezerwy.
– Podporucznik Wilhelm Kutzcha? – potwierdził skinieniem głowy – ma się pan stawić w sztabie. Natychmiast. Rozkaz pułkownika von Willebrandta.
– Zrozumiałem, już się ubieram. Zaczekajcie na korytarzu.
– Tak jest! – nastolatek w mundurze bezowocnie spróbował strzelić obcasami i wyszedł. Wilhelm ubrał płaszcz wojskowy. Zapinając guziki niezdarnie przytrzymywał je lewą ręką. Ciężkie poparzenie w dzieciństwie, które uszkodziło mięśnie, zniszczyło nerwy i pozostawiło zbliznowaciałą skórę, zmieniło ją w protezę kończyny. Podszedł do małego, wiszącego na ścianie lusterka. Pojawiło się w nim odbicie szczupłej twarzy mężczyzny o kwadratowej szczęce, niebieskich oczach i krótko obciętych ciemnych włosach, z pierwszymi nitkami siwizny na skroniach. Zdrową, prawą ręką, sprawdził czy jest wystarczająco dokładnie ogolony, założył oficerską czapkę i wyszedł.
Opuścili teren fabryki papierosów, gdzie w budynku dyrekcji znajdowało się biuro i kwatera porucznika. Przedzierali się w górę Wallstrasse (obecnie ul. Wałowa), której nikt nie zdążył odśnieżyć po nocnych opadach. Styczniowy wiatr przeszywał do szpiku kości. Tylko w lewej ręce Kutzcha nie czuł zimna. W dzieciństwie nie mógł się pogodzić z kalectwem. Po wybuchu wojny pogodził się z kikutem, który uchronił go przed mobilizacją, aż do października 1944 roku. Jego kuzyna, Józka, który wyśmiewał jego ułomność, wzięli jeszcze przed Stalingradem. Zginął gdzieś w ukraińskim stepie, na froncie wschodnim. Wili w miarę spokojnie żył w przemianowanym na Loslau Wodzisławiu, ale w styczniu 1945 roku front wschodni zbliżył się na odległość kilkunastu kilometrów od jego miasta.
Minęli szpital i kościół. Skręcili w ulicę prowadzącą do znajdującej się na wzgórzu nowej szkoły. W poprzek drogi ustawione były blokady obsadzone przez żołnierzy uzbrojonych w pistolety maszynowe. Nie byli zatrzymywani, widocznie straże zostały uprzedzone. Dopiero przy wejściu do szkoły został poproszony o dokumenty. W czasie gdy „pies łańcuchowy” – kapral żandarmerii z charakterystyczną blachą na piersi, sprawdzał jego dokumenty, Kutzcha obserwował dzieci dyrektora szkoły, które lepiły bałwana między działami przeciwlotniczymi ustawionymi na boisku. Po kontroli młody żołnierz zaprowadził go pod gabinet dyrektora, w którym obecnie urzędował pułkownik Otto von Willebrandt.
– Leutnant Wilhelm Kutzcha melduje się na rozkaz!
Pułkownik siedzący za masywnym, dębowym biurkiem spojrzał znad okularów na salutującego oficera. Dowódca stacjonującego w Wodzisławiu pułku, wchodzącego w skład broniącej podejścia do Bramy Morawskiej 26 Dywizji Piechoty, wyglądał na około 45 lat. Jego pierś zdobił Krzyż Żelazny z liśćmi dębu, a odznaka na lewym ramieniu nasuwała przypuszczenie, że otrzymał ten order za kampanię na Krymie. Wskazał na stojące przed biurkiem krzesło.
– Siadajcie poruczniku.
Willebrandt podszedł do stojącej pod ścianą szafy i wyciągnął z niej teczkę. Usiadł i rozłożył na blacie jej zawartość. Czekający na rozwój wypadków Wilhelm ukradkiem spoglądał na wiszącą na drugiej ścianie szczegółową mapę regionu, na której zaznaczono pozycje jednostek niemieckich.
– Mam dla was zadanie. Dzisiaj rano ordynans znalazł martwego Oberstumfuhrera SS Hermanna Krammera. Ciało leżało w łóżku, w pokoju kamienicy przy Hindenburgstrasse (obecnie ul. Księżnej Konstancji).
Ciąg dalszy za tydzień
Najnowsze komentarze