Poniedziałek, 29 lipca 2024

imieniny: Marty, Olafa, Beatrycze

RSS

W życiu miałem zawsze szczęście

06.10.2015 00:00 red

Prezydenta Raciborza (1975 – 1981) Czesława Walę wielu mieszkańców naszego miasta zapamiętało jako eleganckiego pana w muszce. Muszka była jego znakiem rozpoznawczym, dzięki któremu na wiele lat przylgnęło do niego określenie „Polski Robespierre”. Zawsze powtarzał, że w życiu miał wiele muszek, ale jeszcze więcej szczęścia.

Dom pachnący chlebem

Najstarszy z piątki rodzeństwa Czesław urodził się 2 sierpnia 1922 roku w Gorzyczkach, gdzie jego ojciec prowadził piekarnię. Rodzinny dom wraz z zakładem i małym sklepikiem mieścił się w jednym budynku. W zaopatrzeniu i sprzedaży pomagała cała rodzina, choć główny ciężar spoczywał na rodzicach: Wiktorii i Jacku. Pan Wala, jeszcze przed wojną był jednym z założycieli spółdzielni budowlanej i rejonowym komendantem ochotniczych straży pożarnych. Razem z Alojzym Segetem walczył w IV pułku raciborskim podczas powstań śląskich. Znany był jako społecznik i człowiek niezwykle pracowity. W nocy pracował w piekarni, a rano jechał rowerem na szychtę do kopalni „Fryderyk” w Gorzyczkach.

Do szkoły podstawowej pan Czesław chodził w swojej rodzinnej miejscowości. Po podstawówce, razem z bratem trafił do Prywatnego Gimnazjum Salezjanów w Pogrzebieniu, gdzie mieszkał w internacie. W jego klasie uczyło się 54 chłopców, który mieli z założenia kontynuować naukę na teologii. Ponieważ bracia mieli inne plany na przyszłość, przenieśli się do państwowego gimnazjum w Żorach, gdzie mogli się zatrzymać na stancji u rodziny, a ostatnią klasę kończyli w Boguminie, który po zajęciu Zaolzia stał się polski.

W październiku 1939 roku pana Jacka aresztowało gestapo i trafił do obozu koncentracyjnego. Po dwóch latach, dzięki staraniom przyjaciela rodziny i przyszłego teścia pana Czesława – Henryka Adamczyka, wrócił do domu. Do końca wojny pracował w piekarni swojego byłego ucznia, który pełnił wtedy funkcję burmistrza gminy. Tuż po jej zakończeniu dostał propozycję od mieszkańców Łazisk, którzy nie mieli w wiosce piekarza. Do pracy pojechał jak zwykle na rowerze. Pech chciał, że zauważyli go żołnierze radzieccy, którzy mieli chrapkę na jego wehikuł, biorąc metalowe felgi za srebro. Zaczęła się gonitwa przez las. W końcu zatrzymali pana Jacka, zabrali mu wymarzony rower a jego wrzucili do pociągu jadącego do obozu pracy. Na szczęście zdesperowani mieszkańcy Łazisk odbili piekarza. Dzięki temu mógł wrócić w końcu do Gorzyczek i otworzyć ponownie swoją piekarnię, w której pracował aż do emerytury.

Medycyna jako sposób na wojnę

Mimo polskich korzeni pan Czesław został wcielony do wojska i w lutym 1942 roku trafił do dywizji pancernej. Choć nie znał języka niemieckiego, został oddelegowany do uzupełniania w dokumentach wojskowych adresów wszystkich żołnierzy. W przypadku śmierci lub zaginięcia żołnierza dowództwo miało bowiem obowiązek powiadomienia jego rodziny o tym fakcie. W ręce pana Czesława trafiły w końcu jego własne dokumenty. Wpadł więc na pomysł, żeby je uzupełnić o informacje, które mogłyby mu pomóc przetrwać wojnę. Wpisał więc sobie w adnotacjach o szkole, że był studentem Akademii Medycznej w Warszawie. Dzięki tej informacji, zamiast na front wschodni trafił do szpitala polowego. Pierwsza operacja, przy której asystował jako instrumentariusz, odbywała się pod Kurskiem. To był zabieg na otwartym sercu, w którym utkwił odłamek pocisku. Ranny żołnierz nie przeżył, a pan Czesław z wrażenia zasłabł. Praca w szpitalu dawała jednak szanse na przetrwanie wojennej zawieruchy.

Zdobyte doświadczenie i obycie z salą operacyjną sprawiło, że po wojnie pan Czesław myślał o podjęciu studiów medycznych. Okazało się, że jest to jednak nieosiągalne finansowo. Zrobił więc maturę w tzw. zerówce przy uczelni w Cieszynie. Można tam było zrobić w rok zakres dwóch lat. Potem trafił do Akademii Rolniczej w Olsztynie, gdzie skończył nowatorski kierunek – mleczarstwo. Zaraz po studiach rozpoczął pracę w mleczarni w Gliwicach, gdzie pełnił funkcję dyrektora ds. produkcji. Kiedy utworzono województwo opolskie został inspektorem w Zjednoczeniu Przemysłu Mleczarskiego. Stamtąd trafił do mleczarni w Raciborzu, której szefował jako dyrektor, a później prezes. Gdy znajomi z zazdrością mówili, że na wyciągnięcie ręki ma tyle pysznych produktów, zawsze im odpowiadał, że z nabiału to najbardziej lubi szynkę i jak głosi rodzinna anegdota, przez 25 lat pracy w mleczarni nigdy nie napił się nawet kawy z mlekiem.

Różowe gladiole dla Steni

Swoją przyszłą żonę Stefanię znał od dziecka. Jej ojciec był kierownikiem szkoły w Gorzyczkach i właśnie w tej szkole Stenia i Czesław trafili do tej samej klasy i tej samej ławki.  Nawet gdy została uczennicą Urszulanek w Rybniku to spędzali ze sobą każde wakacje. To była jedyna dziewczyna w moim życiu – podkreślał zawsze pan Czesław. Wspominał też z nostalgią ich spotkanie w Wiedniu podczas wojny. Dostał wtedy cztery dni urlopu by rzekomo spotkać się z kolegą, który ze stolicy Austrii jechał do Warszawy i miał mu pomóc w zdobyciu dokumentów z Akademii Medycznej w celu kontynuacji studiów. Był to oczywiście blef, ale gdy przyszedł do jednostki telegram z Wiednia podpisany Sten, dowódca zgodził się na urlop i jeszcze tego samego dnia pan Czesław wyruszył pociągiem na spotkanie z narzeczoną. Wiózł ze sobą bukiet różowych gladioli, który wytrzymał i nalot i kilkugodzinne opóźnienie, a wszystko dlatego, że pan Czesław po raz kolejny miał dużo szczęścia.

W 1947 roku młodzi wzięli ślub w kościele Matki Bożej w Raciborzu, bo właśnie tu przeprowadzili się wcześniej rodzice panny młodej. Młodzi Walowie zamieszkali w wynajętym mieszkaniu w domu Gajdy przy ul. Bukowej. W Raciborzu urodziły się ich dzieci: Andrzej i Teresa. – Rodzice świetnie się uzupełniali. Wychowana przez urszulanki mama nigdy się z tatą nie kłóciła, a nawet gdy pewne rzeczy się jej nie podobały to wolała je przemilczeć. Tato obdarzał ją ogromnym szacunkiem i troską. Całe życie żyli w zgodzie i harmonii – podsumowuje Teresa Gołębiowska.

Kraina mlekiem płynąca

W latach 50. rodzina przeniosła się do budynku, przy ul. Starowiejskiej, w którym później znajdowało się laboratorium mleczarni. – Spędziliśmy w tym domu najpiękniejsze lata naszego dzieciństwa. Był przy nim ogromny ogród, w którym mama hodowała kurki i uprawiała warzywa, a Starowiejska była wtedy tak spokojną ulicą, że zimą jeździliśmy po niej na łyżwach – wspomina pani Teresa. Dom tworzyła przede wszystkim pani Stefania, która mimo pracy zawodowej (najpierw jako ekonomistka w Ślązaku, a potem w SDH Bolko) potrafiła świetnie zorganizować życie całej rodziny. – Ojciec był społecznikiem, który wciąż miał spotkania, narady i wyjazdy. Do domu jedynie wpadał i rozliczał nas wtedy z obowiązków szkolnych i domowych. Uczył nas punktualności, uczciwości i pracy – dodaje pani Teresa.

Pan Czesław nawet czas wolny spędzał niezwykle aktywnie. Wędkował, pływał, jeździł na nartach i uwielbiał wycieczki w góry, które często organizowała dla swoich pracowników mleczarnia. W domu najczęściej czytał i lekturom został wierny do końca życia, podobnie jak zasadom, których nigdy nie złamał. – Wiele razy jako dzieci prosiliśmy tatę, żeby przyniósł nam z mleczarni serki albo galaretki, które robiono z serwatki, ale odpowiedź była zawsze taka sama: jak chcecie, to możecie je sobie kupić w sklepie – wspomina pani Teresa, która do dziś pamięta smak pieczonych na węglowym piecu bułeczek, które mama przygotowywała na niedzielne śniadanie.

Kiedy w 1975 roku pan Czesław został prezydentem Raciborza, Walowie opuścili dom przy Starowiejskiej i zamieszkali przy ul. Opawskiej. – Pamiętam, że po skończeniu ILO bardzo chciałam dostać się na wymarzone prawo. To były jeszcze czasy, gdy do noty za egzaminy doliczano punkty za pochodzenie robotniczo-chłopskie. Brakło mi dwóch punktów i wtedy pomyślałam, że tato ze swoimi znajomościami może mi pomóc, ale on nawet nie chciał o tym słyszeć. Dla rodziny nigdy nie było taryfy ulgowej. Musiałam studiować administrację, a prawo kończyłam jako drugi kierunek – opowiada pani Gołębiowska.

Pan Czesław, nawet na emeryturze wciąż pozostawał aktywny. – Prowadził notatnik, w którym zapisywał wszystkie ważne daty: urodziny, imieniny, spotkania, jubileusze. O wszystkich pamiętał. Utrzymywał kontakty z całą rodziną, rolnikami, pracownikami mleczarni i urzędu. Miał do ostatnich chwil doskonałą pamięć – podsumowuje córka Teresa. Mogę tylko dodać, że ja też miałam w życiu dużo szczęścia, bo spotykając na swojej życiowej drodze pana Czesława, poznałam  jednego z ostatnich dżentelmenów Raciborszczyzny. 

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 40 (1220)
  • Data wydania: 06.10.15
Czytaj e-gazetę