Poniedziałek, 29 lipca 2024

imieniny: Marty, Olafa, Beatrycze

RSS

Potrzeba pojednania

16.07.2013 00:00 OQL

ks. Jan Szywalski przedstawia

Ilu jest w Raciborzu takich co przeżyli piekło Wołynia? Wymiera generacja tych, którzy pamiętają to z autopsji. My na Śląsku mamy inne koszmarne przeżycia za sobą: przejście frontu, „wyzwolenie” przez Armię Czerwoną, zaznaczone fajerwerkiem płonących domów, zapalonych tak sobie na „hurra!” przez pijanych z radości zwycięzców.

Ale to byli wrogowie, zdobywcy, którzy wkroczyli na teren wroga, nosząc w pamięci to co ich rodziny spotkało ze strony Niemców. Ale, żeby tak sąsiad sąsiada zarąbał i dom jego podpalił? – jak wspominają dawni mieszkańcy Wołynia, żeby ci, którzy mieszkali latami obok siebie, naraz stali się ich mordercami? Kto zasiał tę nienawiść, która przecież nie tkwiła w sercach tych ludzi sąsiadujących ze sobą od wieków?

W seminarium duchownym był starszy nieco kolega z widoczną blizną poprzeczną na karku. Ukraińcy poderżnęli mu, jako dziecku, gardło, ale nie do końca skutecznie. Przeżył między trupami rodzeństwa i rodziców. Ktoś inny miał protezę ucha, bo mu je ucięto.

Znam historię kobiety, romantyczną i dramatyczną, pochodzącej z tych stron, czcigodnej pani Tekli. Jej życie potoczyło się z początku jak w bajce. Urodzona w 1904 r. wyszła za mąż w czasie międzywojennym za syna majętnego dziedzica. Brat odebrał majątek, a jego wypłacił. Za pieniądze kupił bilet do Kanady aby z młodą żoną Teklą na obczyźnie zacząć nowe życie. Stać ich było nawet na to, by zabrać ze sobą kilku robotników. Zanim wyjechali, narodziła się im córeczka. W porcie jednak, skąd mieli odjechać do nowej ojczyzny, on umarł. Tekla pozostała z maleńką córeczką na kolanach. Robotnicy odjechali do Kanady, a ona sprzedała bilety, aby mieć na pogrzeb męża. Wróciła do swoich stron jako biedna wdowa z dzieckiem na ręku. Koniec bajki, zaczęła się proza szarego życia.

Musiała być jednak atrakcyjną kobietą, skoro po kilku latach wyszła powtórnie za mąż za Mariana. Tym razem nie był to dziedzic, ale zwykły chłop z małym gospodarstwem. Urodziło  się jeszcze troje dzieci. Zdawało się, że będzie odtąd normalne życie: praca na polu i wychowanie dzieci. Przyszła jednak wojna. Na początku był strach przed Niemcami, ale niespodziewanie weszli na ich tereny Rosjanie. Po dwóch latach zaś przyszła okupacja niemiecka.

– Chłopy poszli do lasu, a my biedne kobiety z dziećmi same zostały – wspomina pani Tekla. Jej mąż Marian był najpierw w partyzantce, a potem z AL doszedł aż do Berlina.

– Ciężko było – opowiada dalej ze swoim śpiewnym  akcentem – ale my przeżyli. Ja umiała ze zboża wódkę pędzić; wódkę ja sprzedawała w mieście i zakupiła zboże. Część my zemleli na mąkę i chleby piekli, a z części to ja znowu wódkę pędziła. Ale strachu to ja miała, bo nie wolno było handlować.

Aż przyszedł czas najgorszy, rok 1943, rzeź wołyńska, napady band ukraińskich. Ale i w tej bezwzględnej nienawiści dwóch narodów były wyjątki: dobrzy sąsiedzi ukraińscy ostrzegli ich, by uciekali.

– To ja w nocy dzieci zabrała i uciekła za rzekę. Stamtąd patrzyli my jak chałupy się paliły.

Przeżyli. Nie koniec to jednak niedoli dzielnej kobiety. Musieli wyjechać na Zachód, na Ziemie Odzyskane.

– Co ja miała zabrać ze sobą? Dzieci maleństwa nic nie unoszą. To my idziemy ku tym wagonom, a jak ja się oglądnęła, to nasza krowa idzie za nami. „Chodź, Basieńko, z nami” – mówiłam, bo tak smutnie za nami patrzyła. To my i mleka mieli dla dzieci przez jazdę.

Na Śląsku otrzymali domeczek i kawałek pola. Wrócił mąż Marian. Przeżył, ale był inwalidą utykającym na nogę. Urodziła się jeszcze jedna córeczka. Nie było łatwo. Niechęć Ślązaków do nowo przybyłych „chadziajów” trwała kilka lat. Ale dobrzy ludzie umieją rozładować uprzedzenia. Wszystkie dzieci ukończyły średnie szkoły, najstarszy syn jest inżynierem. Małżeństwa zawarły przeważnie ze Ślązakami. Tekla owdowiała, ale nie chciała być u żadnego z dzieci, by nie zawadzać; sama żyła w małym domeczku przydzielonym im po przyjeździe. Coraz bardziej była związana z Bogiem i kościołem, z wiary zresztą czerpała siłę przez całe życie. Już nie żyje, ale uważam, że obecne gesty pojednania polsko-ukraińskiego przyjęłaby z ulgą.

***

Dla Raciborza i ziemi śląskiej ważniejsze było i jest pełne pojednanie  mieszkańców byłych i przybyłych, a więc tych,  którzy tu mieszkali i tych, którzy się tu osiedlili, czyli, jak się dawniej mówiło, autochtonów i repatriantów. W mieście przeważają ci drudzy, na wioskach okolicznych ci pierwsi. Wielu przedwojennych mieszkańców Raciborza czuło się Niemcami i, gdy wiadomo było, że granica polsko-niemiecka przesunie na zachód, wyjechało zaraz  po wojnie do Niemiec, wygnani, albo z własnej woli. Wielu innych wyemigrowało później, żeby się wyrwać z marazmu socjalistycznej Polski. Na wioskach raciborskich pozostała zazwyczaj dawna śląska ludność. Od wieków dwujęzyczna nie odczuwała zmiany przynależności państwowej jako wielkiej tragedii.

W pojednaniu dwóch grup ludzi na tych terenach decydującą rolę odegrał Kościół oraz mądrzy duszpasterze wolni od nacjonalistycznych uprzedzeń. W kościele w powojennych czasach poczuli się swojsko zarówno dawni parafianie, bo to był przecież „ich” kościół, ale tu też nowo przybyli, bo było to jedyne miejsce, które przypominało im opuszczoną ojczyznę. Tu dochodziło do spotkań z nowymi mieszkańcami i powoli, powoli także do zbliżenia towarzyskiego i sąsiedzkiego. Nie umniejsza to naturalnie wagi szkół, do których wspólnie chodziły ich dzieci. Zdecydowanie złą rolę odegrały władze państwowe przez brutalne negowanie wszystkiego co było dawniej, wykreślenie całej 800-letniej historii tych ziem i tępienie wszystkiego co niemieckie. Obalono pomniki i wykuwano  niemieckie napisy nawet na nagrobkach. Gloryfikacja zaś rosyjskich wzorców i narzucenie rosyjskiego języka, budziło jak najgorsze wspomnienia końca wojny.

Młode pokolenie już nie zna podziałów. Granice nie tylko zniknęły w terenie ale i w umysłach. W Raciborzu wizualnym gestem pojednawczym było przywrócenie rzeźby Eichendorffa, czy pomników poległych. Jedynie to, że rada miejska nie zagłosowała  za nazwaniem ronda obok kościoła św. Mikołaja im. Carla Ulitzki, oraz, że nie zgodziła się na dwujęzyczną nazwę naszego miasta Racibórz – Ratibor, świadczy, że niektórzy rajcowie są nadal więcej politykami niż chrześcijanami, więcej nacjonalistami niż patriotami swej małej Ojczyzny.

ks. Jan Szywalski

  • Numer: 29 (1105)
  • Data wydania: 16.07.13