Raciborzanin prawdopodobnie najmłodszym Polakiem na Matterhornie
15-letni Szymon Warsz jest znany z udziału w projekcie „Szlakiem w nieznane”. Młody raciborzanin postawił sobie za cel zdobycie najwyższych szczytów oraz wzniesień we wszystkich krajach Europy przed ukończeniem osiemnastych urodzin. Co prawda wejście na szwajcarski szczyt Matterhorn, uchodzący za jedną z najpiękniejszych gór świata, nie mieściło się we wspomnianym projekcie, ale warto odnotować również tę wyprawę, gdyż Szymon Warsz był prawdopodobnie najmłodszym Polakiem, który kiedykolwiek wszedł na ten szczyt. W zorganizowanej pod koniec sierpnia podróży towarzyszyli mu Marek Warsz oraz Aleksander Niemczyk.
Jak tam w ogóle było, czyli szwajcarski monster
Szczyt od dawna był na liście naszych górskich marzeń. Jego sylwetka wzbudza zachwyt, strach i pokorę. Wznosi się prawie 3 km nad najbliższym szwajcarskim miastem – Zermatt. Rok temu po intensywnych opadach śniegu musieliśmy z niego zrezygnować. W tym roku miał być Elbrus 5642 m n.p.m., ale Rosjanie zamknęli granice, więc nadarzyła się idealna okazja, aby ponownie ogarnąć temat Matterhornu. Wraz z Alkiem Niemczykiem udaliśmy się do Szwajcarii 23 sierpnia. W planach mieliśmy wejście na Dufourspitze i Matterhorn. Na Dufoura nie weszliśmy, ale o tym później. Przejdźmy do Matterhornu.
27 sierpnia o godzinie 0.03 opuściliśmy kwaterę w Zermatt i obładowani bagażami ruszyliśmy w stronę Matterhornu. Zermatt położone jest na wysokości ok. 1600 m n.p.m. więc różnica wzniesień pomiędzy Matterhornem to prawie 3000 m. Do tej pory nasz rekord wynosił 2014 m, więc poprzeczka zawieszona była wysoko. Po niespełna dwóch godzinach marszu w szybkim tempie dotarliśmy na wysokość 2600 m n.p.m. do Schwarzsee. Tam 5-minutowa przerwa i obieramy kierunek Hörnlihutte (3260 m n.p.m.), skąd 90% wspinaczy zaczyna wejście na Matterhorn. Do schroniska dotarliśmy o 3.43. Spędziliśmy tam ok. półtorej godziny – w oczekiwaniu aż się rozjaśni, aby móc rozpocząć właściwą wspinaczkę. Jak to Alek mówi, na Matterhornie 90% osób to przewodnicy z klientami, a pozostali to takie wariaty jak my, czy para Słowaków, która wraz z nami tego dnia atakowała szczyt. Spotkaliśmy także kilku Polaków, ale nie wiemy, czy szli sami, czy z przewodnikiem. Po godzinie 5.00 ruszyliśmy w górę. Trasa była oznakowana w niewielu miejscach i trzeba było uważać, żeby nie zapuścić się w bardzo kruchy teren. Niemal cały czas byliśmy w bezpośrednim kontakcie rękami ze ścianą. Teren można wycenić jako II taternicka z kilkoma miejscami III. Ścieżka miejscami była ubezpieczona w grube liny, które czasami okazywały się naprawdę pomocne. Na wysokości ok. 4000 m n.p.m. mieścił się schron Solvay. Tam doszliśmy o godzinie 9.40. Krótka, 10-minutowa przerwa na posiłek i szliśmy dalej.
Czekan do ręki, raki na nogi
Nasze tempo wraz z nabieraniem wysokości spadało, a działo się tak przez coraz mniejszą zawartość tlenu w powietrzu. Ponad schronem wspinaczka robiła się jeszcze trudniejsza. Czas leciał szybko, a osoby wracające ze szczytu nie ułatwiały nam wspinaczki w górę. W pewnym miejscu musieliśmy czekać aż 30 minut. Na wysokości ok. 4350 m n.p.m. zaczął się stały lód. Ubraliśmy raki, wzięliśmy czekany do ręki i w końcu... O godzinie 13.15 dotarliśmy na szczyt najpiękniejszej góry świata. Radość była olbrzymia.
Zostałem najprawdopodobniej najmłodszym Polakiem, który wszedł na ten szczyt. Na szczycie spędziliśmy ok. 15 minut. Wiatr w porywach dochodził do 40 km/h. Nakręciliśmy szybkie wideo, które zamieściliśmy na Facebooku, zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy w dół, bo trochę późno.
Trudna droga powrotna
W dół robiliśmy zjazdy, zjazdy i jeszcze raz zjazdy. W niektórych miejscach nawzajem siebie asekurowaliśmy, ale głównie bazowaliśmy na zjazdach. Niestety „straciliśmy” na tym bardzo dużo czasu, bo mieliśmy tylko jedną linę i aż 3 osoby. O godzinie 18.30 zameldowaliśmy się ponownie w Solvay Hutte. Do zachodu słońca pozostało półtorej godziny, więc lecieliśmy na dół. Na wysokości ok. 3500 m n.p.m. – więc 250 m nad schroniskiem – zapadł zmrok. Niestety, droga zrobiła się trudna logistycznie i zaczęliśmy błądzić przez następne dwie godziny. O godzinie 23.00 podjęliśmy decyzję, że przenocujemy wśród skał. Baliśmy się, czy nie zamarzniemy, ale noc okazała się być znośna i temperatura wynosiła ok. 0°C. Przed wschodem słońca zaczęły wyruszać ekipy z przewodnikami ze schroniska, które mieliśmy w zasięgu wzroku. Przed godziną 5.00 okazało się, że... spaliśmy na właściwej ścieżce. W pewnym momencie przewodnicy przemierzyli nasze miejsce noclegowe i zobaczyliśmy, gdzie powinniśmy się kierować. Do schroniska Hörnlihutte dotarliśmy o godzinie 6.20 i następnie już prostym terenem wyczerpani o godzinie 10.00 rano dotarliśmy do Zermatt.
Kilometry w nogach, tysiące spalonych kalorii
W sumie wyprawa zajęła nam 34 godziny. Podczas błądzenia robiliśmy dodatkowe metry przewyższenia i zegarek Suunto pokazuje 3770 m przewyższenia, co okazuje się być naszym absolutnym rekordem. Mieliśmy 27 km w nogach i 2500 spalonych kcal. Żeby pokonać tę trasę trzeba mieć naprawdę bardzo dobrą kondycję. 90% ludzi zaczyna wspinaczkę w schronisku na 3260 m n.p.m, a my zaczęliśmy na 1600 m n.p.m. Wyprawa na długo zostanie w naszej pamięci...
Szymon Warsz