Sobota, 30 listopada 2024

imieniny: Andrzeja, Justyny, Konstantego

RSS

Pojechał rowerem Mazury, tam i z powrotem, w 3 dni bez snu

03.10.2015 09:41 | 0 komentarzy | KP

– Sam sobie wyznaczam cele. To już taka moja „choroba”. Lubię pokonywać swoje własne bariery, szukam swojego limitu, który jeszcze nie został osiągnięty – mówi Sebastian Dusik. Przedstawiamy historię 22-letniego mieszkańca Niedobczyc, który od 15 do 18 września, bez przerwy na sen, przejechał rowerem trasę o długości 1200 kilometrów!

Pojechał rowerem Mazury, tam i z powrotem, w 3 dni bez snu
Wiesz coś więcej na ten temat? Napisz do nas

Na rowerze na Mazury, tam i z powrotem, w 3 dni

Sebastian Dusik mówi, że na rowerze „na poważnie” jeździ od dwóch lat. Cały czas uważa się jednak za amatora, choć jego wyczyny dalekie są od przeciętnych. W zeszłym roku udało mu się za jednym razem pokonać trasę liczącą dokładnie 1054 kilometry. – Okazało się wtedy, że było tego za mało, więc chciałem wyżej podnieść sobie poprzeczkę. Trzy dni później miałem już nowy plan – pokonanie 1200 kilometrów non stop, czyli bez spania, jednym ciągiem. Postanowiłem, że tym razem pojadę na Mazury, czyli symboliczne objechanie jeziora Śniardwy i z powrotem – wspomina rybniczanin. Słowo stało się ciałem 15 września. Właśnie tego dnia, punktualnie o godzinie 9:30, cyklista wyruszył z rybnickiego rynku w kierunku Mazur. Sebastianowi na trasie towarzyszyli dwaj znajomi, którzy jechali samochodem i byli odpowiedzialni za przygotowywanie oraz zamawianie posiłków, a także za dbanie o sprzęt podczas postojów. – Planowałem przejechanie każdych stu kilometrów w czasie pięciu godzin. Zakładałem, że pojadę nieustannie przez 4 godziny i 20 minut, a następnie robię 40 minut przerwy. Chciałem zachować średnią wynoszącą 23 kilometry na godzinę – relacjonuje rowerzysta, którego podróż nie obyła się bez kłopotów. – Po drodze napotkałem kilka kryzysów, a pogoda nie była idealna. Już w Łodzi zaczęło padać, a w Zgierzu była ulewa z burzą, którą musiałem przeczekać. W zasadzie całą pierwszą noc jechałem w deszczu. Dopiero po 9. rano zaczęło się wypogadzać i morale wzrosły, chęci także. Kiedy dojechałem nad jezioro Śniardwy, zrobiłem sobie pamiątkową fotkę i od razu jechałem z powrotem. Miałem już wtedy 2 godziny zaległości jeśli chodzi o planowany czas i myślałem, że w drodze powrotnej uda się coś nadrobić. Niestety, powrót to była sześćset kilometrowa jazda pod wiatr. Raz wiało mocniej, raz słabiej, ale niestety cały czas mnie to spowalniało. Dodatkowo pojawił się ból w prawym kolanie, co również miało wpływ na szybkość jazdy – tłumaczy Sebastian Dusik.

„Seba, do cholery, jedź prosto!”

Największy kryzys miał jednak dopiero nadejść. – Przypadł on na noc, kiedy jechałem w okolicach Warszawy. Było co najmniej kilkanaście sytuacji, gdy mogłem zakończyć swój trip wypadkiem, poprzez niewyspanie. Wiele razy zdarzyło mi się zjechać na przeciwległe pobocze, raz zajechałem drogę samochodu dostawczego, raz innego auta. Prawie też wjechałem w nadjeżdżającego tira. To jest stan, który trudno opisać. Próbowałem się koncentrować, mówiłem sobie: „Seba, do cholery, jedź prosto”. No i jechałem tak przez dwie minuty, a później znów „slalom”. Tego po prostu nie dało się kontrolować, mimo, że bardzo chciałem. Jakoś jednak się udało – uśmiecha się cyklista. Trzeciego dnia było już dużo lepiej. W okolicach Włoszczowej do Sebastiana dołączył kolega, który towarzyszył mu w dalszej podróży. Na szczęście od tego czasu obyło się już bez większych problemów. – Ustaliłem sobie takie, a nie inne ramy czasowe, by zdążyć pokonać dystans przed trzecią dobą. To się nie udało, a ja najbardziej obawiałem się tej trzeciej nocy. Ale o dziwo, organizm był już przyzwyczajony i w ogóle nie chciało mi się spać. Kiedy dojeżdżałem na Śląsk, wiatr był bardzo mocny. Jadąc z górki, miałem na liczniku zaledwie 20 kilometrów na godzinę. Zmęczenia ponownie dawało o sobie znać i znów pojawiała się jazda „slalomem”, na szczęście już bez takich przygód jak poprzedniej nocy – wyjaśnia Sebastian, który zaplanowane 1200 kilometrów pokonał po 69 godzinach i 30 minutach, a wymarzony przebieg licznik pokazał w Gliwicach.

1200? Mało!

Rybnicki rowerzysta osiągnął swój cel, nie śpiąc przy okazji przez 76 godzin. – Czułem się bardzo usatysfakcjonowany, bo osiągnąłem wyczyn, o którym myślałem od roku. Pozostał jednak pewien niedosyt przez te wszystkie kryzysy oraz pogodę, która nie była idealna. Gdyby nie to wszystko, do Rybnika dojechałbym około północy i byłaby okazja, żeby jeszcze coś „dokręcić”. Dlatego też na tych 1200 kilometrach się nie skończy. Może za rok, może za dwa, chciałbym zaatakować jednorazowo 1350-1400 kilometrów. Oczywiście wtedy będę potrzebował większej ekipy wspomagającej i większego samochodu. Fajnie, gdyby zainteresował się tym jakiś sponsor, wtedy na pewno byłoby łatwiej. Będzie to trasa w Polsce, ale jeszcze jej nie wyznaczyłem. Jeśli chodzi zaś o ostatni wyczyn, to po powrocie położyłem się do łóżka o 10:30. O 21:30 obudziła mnie babcia i spytała, czy żyję – śmieje się sympatyczny rybniczanin, który na każdym kroku podkreśla, że nic nie daje mu takiej satysfakcji jak pokonywanie własnych słabości i przesuwanie granic, jakie można przekraczać. Dodajmy, że Sebastian Dusik prowadzi również rowerowego bloga po śląsku. Pod adresem gustav.bikestats.pl śledzić można relacje z wypraw cyklisty, w tym szczegółowy opis ostatniego wyczynu, wraz z galerią zdjęć oraz filmem.

(kp)