Inna sprawa, że takie posesje, położone w newralgicznych punktach, stają się poniekąd ofiarą całej społeczności, która przekwalifikuje grunty sąsiednie, leżące wyżej, na działki budowlane, doinwestowuje i wzbogaca swoje posesje. Areały dotąd chłonne dzieli się na parcele, zabudowuje, brukuje, potem żąda od miasta ich włączeń do drogi powiatowej albo wojewódzkiej nowymi, asfaltowymi uliczkami miejskimi i urzędy, przy mniejszych lub większych oporach, robią to, czego oczekują "wyborcy wodza". Tyle, że nagle te przybory wód, te nowe zagęszczone źródła dymu z kominów, te nowe potoki samochodów, zaczynają stwarzać różne zagrożenia, obciążenia, skutki negatywne, czasem bardzo dolegliwe, czasem tragiczne i katastrofalne, jak tutaj. Niby je można przewidzieć i niby, w miarę postępu urbanizacji, winno się im zapobiegać. Problem w tym, że to zapobieganie jest deklaratywne i często kończy się na papierze (w projekcie, w oświadczeniach). Co z tego, że inwestor pisze, że jego "inwestycja nie będzie negatywnie wpływać" na sąsiedztwo, skoro zaraz potem brukuje 60% swojej działki (bo tak naprawdę nie sam dom, a dom z warsztatem czy ze sklepem budował), wyprowadza dreny do pobliskiego rowu, a swoje podwórko odwadnia sprytnie na jezdnię? Na marny los jednych ludzi prawie zawsze składają się cwaniactwa innych ludzi, niekoniecznie samych urzędników.
Napisany przez ~KUKUnaMUNIU, 13.10.2020 09:50
Najnowsze komentarze