Pierwotnie weterynaria miała chronić ludzi przed chorobami odzwierzęcymi
Z lekarzem weterynarii Agatą Bytner, która od 15 lat zajmuje się leczeniem zwierząt, specjalizującą się w leczeniu dyskopatii psów, w pierwszej części naszego wywiadu rozmawiamy o studiach weterynarii i o wykonywanej pracy.
– Fryderyk Kamczyk. – Co panią skłoniło, żeby wybrać ten kierunek? Czy to przez to, że od dziecka interesowała się pani zwierzętami, czy jakoś tak wyszło?
– Agata Bytner. – To jest trudne pytanie, bo na wybór kierunku studiów u wszystkich ludzi wpływa kilka czynników. Zawsze jest trochę decyzja osoby, trochę decyzja rodziców, warunków i możliwości. Wiele moich koleżanek nie poszła na wymarzone studia, gdyż rodzice nie mieli pieniędzy, żeby sfinansować studia w innym mieście. U mnie akurat tak się złożyło, że chciałam iść na weterynarię i się na nią dostałam. Moi rodzice ten pomysł poparli. Na samych studiach to już się w weterynarii „zatopiłam" i zostałam na kierunku, co nie było taką oczywistą drogą, bo jakby nie patrzeć, w weterynarii bywa tak, że niektóre procedury medyczne są nieprzyjemne dla zwierząt. Często prowadzimy zwierzęta nieuleczalnie chore, oglądamy zwierzęta cierpiące i pomagamy im przejść za tęczowy most, co nie jest dla nas komfortowe i również (obok wymagających studiów) weryfikowało, czy ktoś ostatecznie te studia ukończył. Ostatecznie część osób nie rozpoczęła kolejnego roku, a część poczuła, że to jest dla nich i nie widziała już siebie w innym miejscu. Ja byłam w tej drugiej grupie. Na uczelni istniała możliwość uczestniczenia w przyjmowaniu pacjentów na różnych katedrach zapewniających różne usługi (np.. rozród, chirurgię). Akurat wybrałam wtedy diagnostykę obrazową i to już mnie totalnie wciągnęło. Bardzo mi się podobało, ale też ta praktyka na uczelni pomijała jeden ważny aspekt weterynarii tj. komunikację z opiekunem zwierzęcia. W pracowni diagnostyki obrazowej było bardzo komfortowo, bo tam rzeczywiście było tylko zwierzę (pacjent) ze skierowaniem na badanie, które należało wykonać i opisać. Jeżeli chodzi o rozmowę z samym opiekunem zwierzęcia to często jest to najtrudniejszy element pracy.
– On ma swoją wizję, a rzeczywistość jest inna?
– Tak. Ponadto często jest to człowiek w wysokich emocjach, do których dochodzą nierealne oczekiwania np. wyleczenie zwierzęcia nieuleczalnie chorego lub takiego, dla którego na leczenie jest za późno. Czasem jest to klient roszczeniowy, więc podczas praktyki na uczelni, przez brak bezpośredniego kontaktu z opiekunem zwierzęcia odpadał cały stres. W ogóle się o tym nie mówi, ale wielu lekarzy weterynarii po prostu szuka pracy, w której nie ma kontaktu z klientem. Często spotyka się ogłoszenia pracy, które brak kontaktu z opiekunem wymieniają jako jedną z głównych zalet stanowiska.
– Weterynaria dzieli się na jakieś działy czy specjalizacje?
– Jeżeli chodzi o Polskę, to jest taki nieformalny podział na lekarzy od małych zwierząt (towarzyszących) i lekarzy od dużych zwierząt (gospodarskich). Konie to już zupełnie inna działka. Natomiast dodatkowo mamy specjalizacje trochę jak u ludzi np. okulistyka, dermatologia, onkologia. W Polsce póki co, można specjalizować się w chirurgi czy radiologii uzyskując tytuł, ale pozostałe specjalizacje to temat w powijakach. Nie znaczy to jednak, że nie mamy ludzi wyspecjalizowanych w wąskich dziedzinach. Często są to jednak lekarze, którzy uzyskali tytuł za granicą lub mimo wysokiej wiedzy nie mają oficjalnie tytułu specjalisty. Większość lekarzy ma pewne dziedziny, którymi interesuje się bardziej niż innymi, jeździ na dodatkowe szkolenia i kursy, dużo czyta, przyjmuje pacjentów wymagających konkretnej opieki. To wszystko składa się na zdobywanie doświadczenia, dzięki któremu są postrzegani w środowisku jako świetni specjaliści danej dziedziny chociaż tytułu oficjalnie nie mają.
– Jak dawno pani ukończyła studia i na jakiej uczelni pani studiowała?
– Studiowałam we Wrocławiu, uczelnia teraz nazywa się Uniwersytet Przewodniczy we Wrocławiu. Ukończyłam studia 15 lat temu.
– Ile lat trwają studia weterynarii?
– Pięć i pół roku.
– I potem jest obrona pracy?
– Nie ma obrony. To są studia jednolite, które kończą się uzyskaniem tytułu lekarza weterynarii. Na koniec nie ma egzaminu. Po prostu zdobywa się zaliczenia ze wszystkich przedmiotów do ostatniego roku i już jest się lekarzem weterynarii.
– Kiedy pani studiowała ilu było was na roku i ilu ukończyło kierunek? Czy teraz jest zainteresowanie weterynarią?
– Powstało całe mnóstwo nowych uczelni weterynaryjnych. Kiedy zaczynałam, to można było w czterech miejscach studiować weterynarię. Teraz jest co najmniej siedem takich miejsc. Ogólnie jest też więcej studentów. W międzyczasie rynek pracy też się zmienił i jest jednak większe zapotrzebowanie na tych ludzi.
– Pani pracuje w przychodniach. Czy jest jeszcze inna forma pracy jako weterynarz, tzn. bez kontaktu z ludźmi?
– Są lekarze weterynarii pracujący w inspekcji weterynaryjnej lub rzeźni. Oni przeprowadzają badania np. na włośnicę. Pierwotnie weterynaria miała chronić ludzi przed chorobami odzwierzęcymi, utrzymując zwierzęta w jak najlepszym zdrowiu. Zajmowała się badaniem produktów pochodzenia zwierzęcego: mleka, mięsa, jaj. Dość szybko w końcu skojarzono, że one mogą być źródłem zakażenia w przypadku wielu chorób np. gruźlicy czy salmonellozy. Kiedyś czytałam taką ciekawostkę, że islam zabrania jedzenia wieprzowiny i ma to właśnie związek z włośnicą. Po prostu ludzie chorowali po jej spożyciu. Natomiast jeśli chodzi o leczenie zwierząt w celu utrzymania ich dobrego samopoczucia i komfortu, a nie jakiś korzyści dla ludzi, to to się pojawiło znacznie później. Wiadomo, że kiedyś leczyło się krowy, by dawały dużo mleka czy konie, bo wykonywały pracę, więc tak naprawdę głównym celem ich leczenia była korzyść człowieka, a nie komfort, zdrowie i dobrostan zwierzęcia. Zresztą powiem panu, że jak skończyłam studia i poszłam do pierwszej pracy, to były jeszcze takie czasy, kiedy ludzie przynosili do lecznicy kota ukrytego w reklamówce, bo (według nich) gdyby sąsiedzi widzieli, że idą z kotem do lekarza to pukali by się w czoło. I naprawdę miałam taką sytuację, że przyszedł człowiek, więc pytam się w czym mogę pomóc i słyszę, że on przyszedł do weterynarza z kotem. Ja patrzę i żadnego zwierzęcia obok nie widzę, więc pytam, gdzie ten kot, a pan wtedy otwiera reklamówkę. Również na praktykach w lecznicach na studiach zdarzało się słyszeć komentarze, że po co psy i koty leczyć, skoro żadnego pożytku z tego nie ma. Wtedy było zupełnie inne podejście do leczenia zwierząt towarzyszących. Zdrowie psa czy kota wydawało się w mentalności społecznej raczej fanaberią, a nie jak dziś koniecznością.
– Teraz już jest inne podejście...
– Teraz ludzie pragną mieć zdrowe i szczęśliwe zwierzę towarzyszące. I są gotowi więcej na nie wydać. Oczekują też coraz wyższych standardów opieki nad ich pupilem.
– To jakie jest teraz właśnie podejście, teraz jest bardziej trend, że zwierzę to jest członek rodziny?
– Tak, ja bym nawet powiedziała, że to jest nie tylko członek rodziny, ale też nieraz hobby. Ludzie nie tylko nawiązują ze zwierzęciem towarzyszącym głęboką więź, ale też nieraz wokół tych zwierząt kręci się całe ich życie.
– Jeszcze wracając do tych studiów. Co panią najbardziej zaskoczyło na nich? Bo miała pani jakiś obraz, kiedy pani zaczynała. Co też było najtrudniejsze? Co jest też najtrudniejsze w pani pracy?
– Najtrudniejsze na pewno było to, że nauki na tych studiach było tak dużo, że praktycznie brakowało mi czasu na jakiekolwiek życie towarzyskie i na życie rodzinne. Miałam takie wrażenie, że ta wiedza jest w takich dawkach podana, żeby akurat zdążyć na styk to opanować przed egzaminem. Bolał ten brak życia towarzyskiego, bo wiadomo, że inni studia postrzegają jako czas zabawy i nawiązywania kontaktów. Ja wróciłam po studiach jako osoba, która nie miała już znajomych. Wróciłam do miasta rodzinnego, gdzie moje koleżanki były zamężne i zdążyły nieraz urodzić dzieci, a przez tak różne doświadczenia i „położenie życiowe" nie miałyśmy wielu wspólnych tematów do rozmów.
– Czy sekcje zwłok zwierząt na studiach też robiliście?
– Tak, to są normalnie zajęcia anatomii na studiach. Robiło się dużo. Nie były one jednak dla nas jakoś traumatyczne. Nie myśleliśmy wtedy o tym, że to było czyjeś zwierzę, które było kochane przez opiekuna i straciło życie, a teraz jest w jakiś sposób profanowane. Po prostu nie było czasu ani warunków, by w ten sposób myśleć. Było zadanie do wykonania (choć brzmi to bezdusznie). To były bardzo ciekawe i przydatne zajęcia. Nie da się być lekarzem weterynarii nie znając dobrze anatomii. Nieraz przygotowanie do różnych zadań lekarskich wymaga „odświeżenia" tej wiedzy.
– Ile pani ma klientów miesięcznie, rocznie? To są psy i koty, tak?
– Tak, zdecydowanie psy i koty, bo ja przestałam już przyjmować zwierzęta egzotyczne. Z kilku względów. Jeden powód był taki, że sama czułam, że nie jestem w stanie im zapewnić takiej opieki, jaka może być zapewniona w bliskiej okolicy. Tu już mamy ludzi, którzy się chcą tym zajmować i po prostu poszerzają swoją wiedzę w tym kierunku. Inna kwestia, że każdy człowiek lubi robić to co potrafi, w czym czuje się pewnie i komfortowo, gdzie nie musi się długo zastanawiać co zrobić, bo po prostu zna określony tok postępowania z danymi jednostkami chorobowymi. Natomiast jeżeli chodzi o zwierzę egzotyczne, one mają zupełnie inne choroby, zupełnie inną specyfikę gatunku oraz inne leki, bo nie wszystkie można u nich stosować.
To już nie są te czasy kiedy mając niepozornego chomika na stole można powiedzieć, że podamy antybiotyk, środek przeciwbólowy i zobaczymy co będzie. Właściciele mają nieco wyższe wymagania względem lekarza, więc dlaczego miałabym ich oszukiwać i twierdzić, że ja też potrafię, skoro mogę ich odesłać kilka kilometrów dalej i zostaną obsłużeni na takim poziomie jakiego oczekują?
– Czy po studiach można od razu założyć własny gabinet? Jakie trzeba spełniać warunki?
– Formalnie można, ale raczej nie wchodzi to w grę, bo po studiach wychodzimy nie mając podstawowych umiejętności praktycznych. O ile przygotowanie teoretyczne jest na bardzo wysokim poziomie, to nauka praktyczna podstawowych czynności w gabinecie czy zabiegów typu kastracja nie istnieje. Jeżeli chodzi o praktykę, to najczęściej lekarze weterynarii szukają pracy w jakimś miejscu, które ma dobre wyposażenie sprzętowe, gdzie można oferować różne badania i gdzie przewija się wielu pacjentów, dzięki czemu mogą nabrać doświadczenia i umiejętności praktycznych. Alternatywą są płatne kursy, ale to wiąże się z wysokimi kosztami. Dopiero po dobrym opanowaniu podstawowych umiejętności praktycznych myśli się o założeniu własnego gabinetu. Inna kwestia to finanse na jego wyposażenie.
– Ile czasu spędza pani w lecznicy?
– Teraz około 10 godzin dziennie.
– Jakie jest największe poświęcenie, w przypadku lekarza weterynarii?
– To też jest taki temat, o którym się trudno mówi. Jako lekarze weterynarii jesteśmy grupą zawodową, która najczęściej popełnia samobójstwa. Mówi się o dużym obciążeniu psychicznym, które wynika z roszczeń właścicieli. U ludzi w dużych emocjach często występuje silna potrzeba znalezienia winnego. To jest znany mechanizm psychologiczny, że się tej winy szuka lub wręcz zrzuca na kogoś. Bardzo często leczenie nie idzie gładko, a część chorób można jedynie kontrolować ograniczając zaostrzenia, czego część opiekunów nie potrafi zrozumieć. Dochodzi wtedy do rozczarowania właściciela, który w tej frustracji sądzi, że to lekarz coś zrobił niewystarczająco dobrze, oskarżeń i pretensji, a także pozwów sądowych. Inna kwestia to finanse lub praca w czasie wolnym od pracy. Należymy do grupy zawodów, w których silnie funkcjonuje pojęcie „powołania". I niestety to pojęcie jest przywoływane zawsze wtedy, kiedy jesteśmy asertywni, odmawiając wykonania usługi za darmo (bo opiekun nie ma pieniędzy) lub odmawiamy usługi po godzinach pracy. Niestety nie jesteśmy w stanie wyżywić się z powołania dla zwierząt i chcemy mieć czas wolny. Prawda jest taka, że wszyscy pracują dla pieniędzy. To, że ktoś jest lekarzem weterynarii z pasji nie przeczy temu, że on i tak będzie pracować dla korzyści materialnych, bo za coś musi zapłacić rachunki. Potrzebujemy mieć też ten czas na sprawy prywatne. Chcemy mieć dzieci, chcemy mieć swoje życie rodzinne, chcemy mieć swoje życie poza weterynarią i nie znaczy to, że jesteśmy lekarzami bez powołania. Wielu z nas świadczy wolontariaty i pomaga zwierzętom po godzinach, ale to powinien być wybór lekarza, kiedy to robi i w jakim zakresie, a nie roszczenie opiekuna zwierzęcia, który odpowiedzialność za jego dobro zrzuca na lekarza weterynarii domagając się usługi za darmo lub w święta.
– A trudności z opieką całodobową?
– Problem z opieką całodobową polega na tym, że stres związany z pracą i komunikacją z klientem mnożymy wielokrotnie. Mówimy o zwierzętach, które wymagają nagłej, pilnej pomocy, a więc o grupie, gdzie pomimo jej udzielenia śmiertelność będzie wysoka. Udzielamy pomocy, ale nie daje to nigdy gwarancji wyzdrowienia zwierzęcia, więc jeżeli właściciel na koniec dostaje ciało i musi zapłacić za operację kilka tysięcy w trybie nocnym, to wiadomo, że tu może pojawić się atak na osobę lekarza weterynarii. Mój znajomy zamknął „całodobówkę” po tym, jak jedna z jego lekarek została prawie potrącona na parkingu przez zrażonego właściciela zwierzęcia w emocjach, których nie był w stanie opanować. Natomiast jeżeli chodzi o moją poprzednią pracę w opiece całodobowej, to przez kilka miesięcy otrzymywaliśmy groźby telefoniczne („zabiję ci żonę/dzieci, żebyś cierpiał jak ja po stracie Pimpusia"). Kilka razy w roku zdarzały się też pozwy sądowe. I notorycznie złe opinie na Google. Te wszystkie czynniki sprawiają, że wiele klinik oferujących wcześniej pomoc całodobową wycofało się z jej świadczenia.
– Czy „przynosi” pani sprawy zawodowe do domu?
– Jeżeli chodzi o moje życie prywatne, to długo wracając do domu przeżywałam na nowo to, co działo się w pracy, opowiadając o tym domownikom (potem małżonkowi) i „wylewając" emocje. Mój mąż mocno to ukrócił, uświadamiając mi, że myśląc i mówiąc bez przerwy o pracy sama się nakręcam, stresuję, nie mogę spać po nocach i ogólnie nie służy mi to, więc on po prostu nie chce słyszeć słowa o mojej pracy kiedy jesteśmy w domu. To ma być przestrzeń prywatna. Ja rzeczywiście próbuję to robić (nie myśleć o pracy będąc w domu) i mam wrażenie, że to mi wychodzi na dobre. Nieraz rozmawiam ze znajomymi lekarzami weterynarii, którzy wyszli z pracy kilka godzin temu, ale myślami nadal w niej są, nie dając sobie czasu na odpoczynek. To może być prosta droga do depresji i wypalenia zawodowego.
– Mówiła pani że weterynaria była po to, żeby chronić ludzi, później to ewoluowało i tak dalej. To jaka będzie weterynaria za 20 lat, w jakim kierunku to idzie?
– Idzie to w takim kierunku, że będziemy mieli takie same możliwości diagnostyczne i lecznicze jak w przypadku medycyny „ludzkiej". Zresztą to już się dzieje, jedyna różnica jest taka, że w Polsce u ludzi mamy NFZ, który refunduje część procedur diagnostycznych i leczniczych natomiast w weterynarii wszystko co robimy musi opłacić opiekun zwierzęcia, co częściowo ogranicza nasze możliwości pomocy zwierzęciu. Z tego względu coraz powszechniejsze i bardziej przystępne cenowo będą ubezpieczenia zwierząt.
Najnowsze komentarze