Jak to na „Annie” było – w Pszowie
Spaliśmy jeszcze w najlepsze, gdy do naszego domu zapukała teściowa, która była na porannej mszy św. Po wejściu oznajmiła trzęsącym się głosem „dzieci – wojna momy”. – Jako wojna, kto na nas napadł? W pierwszej chwili mieliśmy w pamięci właśnie Węgry i Czechosłowację. A więc jednak ruszył się obóz bratnich państw socjalistycznych. – Godali w kościele. Piotr Mikołajczyk wspomina Stan Wojenny w 40. rocznicę jego wprowadzenia.
Nadeszła pamiętna niedziela – 13 grudnia 1981 roku
Włączyliśmy telewizor i radio. Wszędzie nadawano muzykę Chopina. Po jakiejś tam godzinie dzieci zaczęły się denerwować, bo nie było teleranka. Był to program dla nich nadawany zawsze w niedzielę z licznymi filmami rysunkowymi. Wreszcie przerwano program i w specjalnym wydaniu dziennika telewizyjnego gen. Wojciech Jaruzelski oznajmił, że ukonstytuowała się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego i ogłoszony został stan wojenny na terenie całego kraju. Byli u nas od soboty wieczorem z wizytą znajomi z Rogowa koło Gorzyc. Mieli teraz obawy, czy dotrą do domu, bo w Gorzycach zaczynała się tzw. strefa nadgraniczna i zawsze były tam zwiększone kontrole pograniczników. Zaczynaliśmy dochodzić pomału do siebie po tej wiadomości i staraliśmy dowiedzieć się czegoś więcej. Była totalna blokada informacyjna. Telefony nieczynne, zresztą mało kto miał w tych czasach telefon – aż trudno dziś uwierzyć. Swoje linie telefoniczne miało górnictwo i kolej, ale i to było zablokowane. W dodatku na podsłuchu. W oficjalnej telewizji i radiu powtarzali te wiadomości kilkakrotnie. Wprowadzono także na terenie całego kraju godzinę milicyjną od godziny 23.oo do 5.oo rano. Telewizji satelitarnej wtedy jeszcze nie było. Staraliśmy się „chwycić” Wolną Europę, ale zagłuszenia były tak wielkie, że nic nie można było usłyszeć. Postanowiliśmy czekać do dnia następnego jak pójdziemy do pracy. Liczyliśmy na nasze nowe związki zawodowe. Najbardziej dokuczliwy zawsze takich wyjątkowych sytuacjach jest brak wiadomości i informacji oraz niejasna perspektywa życia na przyszłość, na najbliższe i dalsze dni. Mamy wszak wszyscy rodziny i byliśmy za nie odpowiedzialni.
14 grudnia – poniedziałek
Rano z biciem serca poszliśmy na tę naszą „Anienkę”. Część załogi – jakieś kilkaset osób stało na placu i czekało na jakiekolwiek informacje. Przywódców naszych związków nie było. Zainstalowano nagłośnienie i potem zjawił się dyrektor kopalni z jakimś wojskowym majorem. Oznajmił, że zakładem pracy od tej chwili kieruje wojskowy komisarz, a dyrektor służy tylko doradą w sprawach technicznych i produkcyjnych. Wszyscy mają niezwłocznie udać się do łaźni, przebrać się i rozpocząć pracę. Dały się słyszeć jeszcze głosy „co z naszymi władzami związkowymi? Co z przewodniczącym Hojką i pozostałymi z zarządu zakładowego?”
– Działalność wszystkich organizacji związkowych i partyjnych zostaje zawieszona do odwołania – oznajmił komisarz. Dodał jeszcze, że wszelkie zarządy związkowe i partyjne zostały internowane do wyjaśnienia. Zachodziliśmy w głowę, co tu wyjaśniać, skoro wszystko było jasne. Pracownicy niektórych działów – w tym i mierniczego otrzymają specjalne przepustki uprawniające do poruszania się podczas godziny milicyjnej.
Dziwiliśmy się, że nawet działalność partii zawieszono, ale potem okazało się, że tylko tymczasowo aby stworzyć pozory praworządności, nie robić wyjątków i nie drażnić ludzi. Niektórzy poszli pomału przebierać się i zaczęli markować robotę. Niby to chodzili, coś tam robili, naprawiali, ale fedrunku za bardzo nie było. Większość jednak przeczekała te swoje godziny pracy, a do centrali poszedł meldunek, że załoga częściowo strajkuje.
15 grudnia – wtorek
Część ludzi znowu na placu. Nie przebierają się, nie zjeżdżają. Czekają dalej na swoich związkowców, bo poszła plotka, że nie wszystkich złapali. Komisarza jakoś nie widać na placu. Dyrektora też. Wszyscy na coś czekają. Dalej blokada wszelkiej informacji. Wreszcie około godziny dziesiątej gruchnęła wiadomość, że oddziały milicji i wojska spacyfikowały kopalnię Jastrzębie, która strajkowała. Bardziej krewcy poszli do komisarza, aby potwierdzić tę wiadomość. Na plac przyszło więcej ludzi, którzy dotychczas byli w łaźniach lub w swoich warsztatach powierzchniowych. Delegacja pracowników wymogła na komisarzu, aby zadysponował służbowy samochód i jechał z nimi do Jastrzębia sprawdzić tę wiadomość.
Pojechali. Po jakiejś godzinie wrócili. Obecni utworzyli szpaler i na plac wjechał samochód dyrektora. Wyszedł z niego komisarz i zdenerwowany szybkim krokiem poszedł do gabinetu dyrektora. Było widać, że jest bardzo wzburzony. Potem z auta wyszli nasi delegaci z jakimś zakrwawionym człowiekiem. Okazało się, że faktycznie na Jastrzębiu była pacyfikacja i wielkie pałowanie. Zgarnęli jakiegoś poszkodowanego, który opowiedział im co się tam wydarzyło.
Otóż na kopalnię Jastrzębie wkroczyło ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej) i jak wpadli do cechowni, przewracali skrzynki z pieniędzmi i pałowali wszystkich, którzy tam akurat byli. Oberwały nawet kasjerki z działu rachunkowości, które wypłacały pieniądze, bowiem zawsze piętnastego każdego miesiąca była w cechowniach kopalnianych wypłata dla górników i dostawali pieniądze w kopertach „do ręki”. Kont bankowych jeszcze wtedy nie było. Zomowcy zachowywali się jak zwierzęta. Do łaźni górniczych, w których schowali się górnicy wrzucali gaz łzawiący i pałowali wszystkich, którzy z nich uciekali. Pałowali do krwi, bez opamiętania. Było wielu rannych. Karetki pogotowia „obracały” na sygnałach z rannymi do szpitali. Strach, groza i bezsilność. Z daleka słychać było krzyki i charakterystyczne uderzanie pałek w grube plastikowe tarcze – jak u dawnych rycerzy.
Ci co wrócili potwierdzili jeszcze wiadomość, że oddziały ZOMO po spacyfikowaniu Jastrzębia jadą na Annę i tak będą po kolei pacyfikować wszystkie strajkujące kopalnie.
Momentalnie plac przed cechownią opustoszał i wszyscy zdawali sobie jasno sprawę, że na powierzchni z milicją nie mają szans. Co tu robić? Na przygotowanie jakiegokolwiek oporu nie było czasu. Nawet nie miał tym kto pokierować. Hurmem zdecydowali więc zjechać na dół i zobaczyć co będzie dalej. Nikt z dozoru kopalnianego nad tym nie panował. Dyrekcja i komisarz także. Szyby pracowały pełną parą zwożąc ludzi na dół. Było jednak pełne zdyscyplinowanie. Nie było żadnego wypadku. Czuć było tylko ogólną trwogę i jakąś specyficzną psychozę, że jednak się nie damy. Można powiedzieć, że byliśmy dumni jeszcze z sierpnia ubiegłego roku, kiedy to nasza Anna jako jedna z pierwszych starych kopalń przyłączyła się do ogólnego strajku. Nie wolno było tego zaprzepaścić. Tylko my w biurach nie mieliśmy dokąd uciec i zdawaliśmy sobie sprawę, że oberwiemy za wszystkich, bo zomowcy wchodzili do wszystkich pomieszczeń i pałowali – czy ktoś strajkował, czy nie.
Ja wtedy pracowałem na powierzchni w dziale mierniczym i kreśliłem mapy, więc także nie miałem dokąd uciec. Nie byłem nawet w zarządzie zakładowym solidarności tylko zwykłym związkowcem, ale jakąś tam satysfakcję czułem, że tacy jak ja robią tę właśnie masę, a co za tym idzie siłę zdolną w jakiś sposób przeciwstawiać się władzom.
– To, że wtedy jechali spacyfikować Annę, to fakt. Jak wróciłem z pracy, to opowiadała żona, że z naszym dwuletnim synkiem w wózku stała w kolejce za chlebem u piekarza na pszowskim rynku. Naraz nie wiadomo skąd gruchnęła wiadomość, że jedzie ZOMO. Po rozejrzeniu się dookoła zauważyli wszyscy, że drogi wychodzące z rynku są już obstawione przez wojskowe transportery opancerzone. Kiedy tam się pojawiły nikt nie wiedział. Zjawiły się jak duchy. Od Wodzisławia dał się słyszeć warkot kawalkady pojazdów wojskowych i milicyjnych. Wszyscy rozpierzchli się do domów, a kawalkada przejechała przez Pszów i skierowała się w stronę sąsiednich Rydułtów. Widocznie otrzymali wiadomość, że strajkujący na Annie zjechali na dół.
Tymczasem ci co zjechali na dół nie wyjeżdżali. Wyjechali tylko nieliczni. Tylko ci, którzy byli pracownikami powierzchni – bo i tacy uciekli przed zomowcami w tej ogólnej panice.
Nadeszły niby normalne kolejne dni pracy, ale jednak były one pełne emocji. Część załogi przychodziła do pracy na swoje zmiany i niby zjeżdżali na dół, ale fedrunku zbytnio nie było. Pamiętam, że przynosiliśmy więcej kromek chleba i przekazywaliśmy go tym, co zjeżdżali na dół, aby dali strajkującym. Był ten fakt ogólnej życzliwości wymowny dlatego, że należy sobie uświadomić, że kiełbasa i mięso było wtedy na kartki i w ograniczonych ilościach. Strajkujący byli wdzięczni nawet za chleb ze smalcem lub z margaryną. Były wprawdzie na kopalni gotowane zupy jako deputat za trudną pracę na dole, ale dyrekcja zakazała zwozić te zupy w termosach na dół. Chcieli głodem zmusić strajkujących do wyjazdu. Oficjalnie mówiono i szły do zjednoczenia raporty, że załoga pracuje, a ci nieliczni co przeszkadzają nie liczą się. Tymczasem zrobiono wykazy strajkujących na dole i przygotowano dla nich natychmiastowe zwolnienia z pracy. Czekały na nich po wyjeździe. Lampownia wydawała zapasowe lampy, a wyczerpane akumulatory wywozili kończący szychtę – oczywiście bez wiedzy dozoru. Niektórzy jednak – ci nieliczni co pozostali czerwonymi mieli satysfakcję, że wprowadzając stan wojenny nareszcie zrobiono porządek z tymi krzykaczami.
Załoga podzieliła się, ale jednak większość była po stronie protestujących, a tych „gorliwych” starano się subtelnie wyciszyć lub wręcz lekceważyć.
16 grudnia – środa
Zastraszona część strajkujących jednak wyjeżdża na powierzchnię. W dalszym ciągu nie ma więcej informacji o stanie wojennym oprócz tych oficjalnych. W dalszym ciągu blokada informacyjna. Tylko meldunki, że załogi kolejnych zakładów nie dają się wciągnąć w „awanturnicze przepychanki” i zaczynają pracować normalnie.
Po pracy wieczorem wyszedłem wyrzucić śmieci i spotkałem znajomego, który był kierowcą i jeździł autobusem w Transgórze. Był cały roztrzęsiony i opowiedział mi, że na kopalni Wujek była także pacyfikacja i zastrzelono strajkujących górników. Wielu też było rannych. Nie wiedział ile, ale jest to pewna informacja. Była to wiadomość szokująca i ściskająca za gardło. A więc jednak władza nie cofnęła się przed niczym. I to nasi strzelali do swoich. Szybko włączyłem radio i starałem się złapać Wolną Europę. Nikt nic nie wiedział. Były tylko ogólne wiadomości o stanie wojennym. Jeśli byłaby to wiadomość prawdziwa, to co na to świat? Jakie będą reperkusje? Co będzie dalej? Na te i inne pytania nikt racjonalnie nie mógł odpowiedzieć. Z ciężkim sercem kładliśmy się spać. Pomodliliśmy się tylko za dusze zmarłych – o ile były te wiadomości prawdziwe i czekaliśmy, co przyniesie następny dzień?
17 grudnia – czwartek
Potwierdzona oficjalnie wiadomość o zastrzelonych dziewięciu górnikach na Wujku. Zrobiły to oddziały ZOMO, ale w obronie własnej – koniecznej, były bowiem „brutalnie atakowane”. Jakoś nie chcieliśmy uwierzyć, że była to obrona konieczna. Pamiętaliśmy rok 1970 na wybrzeżu i też strzelanie do cywilów, którzy wyszli z kolejki podmiejskiej i szli do pracy. U nas na Annie część strajkujących znowu wyjechała na powierzchnię. Reszta przemieszcza się na dole w różne wyrobiska i podzieliła się na grupy, aby trudniej ich było zlokalizować. Narastało rozdrażnienie i specyficzna psychoza strajkujących. Po wypadkach na Wujku większa determinacja tych na dole, ale i jeszcze większe obciążenie psychiczne. Chodzimy wszyscy oszołomieni i tylko czekaliśmy na następne informacje. Dociera kolejna wiadomość, że następna kopalnia – Borynia „nie dała” się milicji. Wiadomości pewne, bo na Boryni pracują krewni i znajomi. W gazetach piszą, że milicjantów górnicy atakują specjalnie kutymi prętami, łańcuchami i nożami kombajnowymi. Co takim nożem można zrobić i jakie to „niebezpieczne narzędzie”, wiedzą tylko pracujący w kopalniach. Jest to bowiem kawałek tępego specjalne kutego żelaza, zdolny tylko drapać węgiel z pokładu i to jeszcze tylko, jak jest zamocowany w organie urabiającym kombajnu węglowego. Ale informacja idzie w świat, że jednak „nożami” i „to górnicy brutalnie atakują oddziały milicji usiłujące przeszkodzić tym, którzy w bezpardonowy sposób starają się przeszkodzić uczciwie pracującym obywatelom”.
18 grudnia – piątek
I potem 19 grudnia i 20 grudnia – dni które pomału stają się szarymi, normalnymi i beznadziejnymi. Nie wiemy w jaki sposób przeżyjemy nadchodzące święta. Ludzie zaczynają się oswajać z panoszącymi się wszędzie „zielonymi ludzikami” – jak potem wojskowych określił Jan Pietrzak w swoich kabaretowych monologach. Byli i na drogach i w telewizji. Patrole robiły wyrywkowe kontrole pasażerów w autobusach i pociągach. I tylko chcący być bardziej zorientowani w sytuacji słuchają Wolnej Europy i wymieniają się wiadomościami. Okazało się, że jednak część działaczy Solidarności zdołała się ukryć. Było ich zresztą niewielu. Większość zdążyli internować i uciszyć.
Na „Annie” kolejni zastraszeni i zdesperowani wyjeżdżają z dołu. Od razu otrzymują zwolnienia, tak jak i ci co wyjechali wcześniej. Ci co tam pozostają mają im za złe te chwile słabości i wręcz są wrogo do nich nastawieni. Otrzymują tylko szczątkowe informacje od tych co normalnie zjeżdżają na swoje kolejne dniówki. W dalszym ciągu przynosimy do pracy więcej chleba i kawy w bańkach i przekazujemy tym, co zjeżdżają. Przynajmniej w ten sposób staramy się z nimi solidaryzować. Jest ich jednak coraz mniej i dyrekcja ma nadzieję, że w końcu wszyscy wyjadą, wszak pomału idą święta. Wszyscy myślimy, że taki stan rzeczy nie będzie trwał długo i tylko zastanawiamy się dlaczego nie reaguje na tę sytuację świat i normalne kraje demokratyczne.
W sklepach pojawiło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki więcej towarów. Władza nie chce rozdrażniać społeczeństwa i robi dobre wrażenie. Na kopalnię sprowadzono 1500 par zimowych damskich kozaczków i jakieś 3000 męskich. Oczywiście trzeba je sobie kupić, ale po małej cenie. Wobec braku butów na rynku to naprawdę rarytas. Podobno był to „dar od zaprzyjaźnionego narodu czechosłowackiego dla cierpiącego niedostatki związane z ostatnimi strajkami narodu polskiego”. Większa część damskiej załogi kopalni z musu chodziła tej zimy w takich samych kozaczkach. Chłopy jak w większości nie mają problemów z modą, więc im było to obojętne. Były także i jakieś aspekty humorystyczne takiej sytuacji, gdyż jak będące z wizytą u znajomych panie zamieniły się kozaczkami przy wyjściu, to chodziły w nie swoich do wiosny, albo do następnego wspólnego spotkania.
21 grudnia
Dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, że pozostała część strajkujących na naszej kopalni wyjechała w nocy na powierzchnię. Poszli do księdza proboszcza, który odprawił na ich prośbę mszę św. w naszym pszowskim kościele. Szukano tylko przywódców strajkujących, którymi okazali się być Kazik Górny – inspektor z działu gospodarki materiałowej oraz Hajduczek i Brzezinka. Ci jednak przewidzieli, że na nadszybiu będą na nich czekać i znając teren podziemi kopalni przeszli w rejon Zawady i szybem wentylacyjnym po drabinach wydostali się na powierzchnię. Większość odetchnęła z ulgą, a więc udało im się zmylić milicję. Potem oskarżono ich w trybie doraźnym o przywództwo przed sądem w Katowicach, wszak zgodnie z rozporządzeniem WRON-y (Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego) obowiązywały doraźne sądy wojskowe. Uniewinniono ich jednak, gdyż obrońcy zebrali oświadczenia strajkujących, że brali w tym proteście udział dobrowolnie i nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Był to jak się później okazało jeden z nielicznych przypadków uniewinnienia. Otrzymali jednak „wilcze bilety” i nie mogli potem nigdzie znaleźć pracy. Jak im oświadczono – „jest dla was miejsce tylko w zakładzie oczyszczania miasta”. Trzeba także wiedzieć, że Pszów był wtedy częścią Wodzisławia Śl.
Byli jednak i w okresie późniejszym prześladowani przez zwykłych ludzi, gdyż władze kopalni pozbawiły wszystkich strajkujących premii i zwalili to jednak na przywódców protestu. Jednak pewna część ludzi jak zwykle okazuje się być kanaliami i bezmózgowcami i obrzucała błotem rodziny „przywódców”. Dają sobie wmówić byle co, wyprać mózgi i powtarzają durne informacje. Potem, aby jednak udobruchać społeczeństwo ogół strajkujących przywrócili do pracy w kopalni, ale na całkiem nowych zasadach, tak jakby nie mieli żadnych kwalifikacji. Otrzymali najniższe stawki zaszeregowania, chociaż większość miała ukończone specjalistyczne kursy, szkolenia i wieloletnią praktykę.
Pomału w tych trudnych czasach doczekaliśmy świąt Bożego Narodzenia. Były to chyba najsmutniejsze i najbardziej przygnębiające święta jakie pamiętam. Przy kolacji wigilijnej pomodliliśmy się za zabitych z Wujka, za internowanych, no i za tych którzy akurat w tym czasie byli w wojsku i musieli często bez własnej woli stać jednak na drogach i skrzyżowaniach. Zima tego roku przyszła wcześnie. Potem jeszcze dowiedzieliśmy się, że nie tylko na Annie strajkowali na dole. Także na Piaście w Bieruniu i Ziemowicie w Lędzinach schronili się pod ziemią przed zomowcami i wyjechali na powierzchnię dopiero po świętach. Dowiedzieliśmy się także, że przed Wujkiem była jeszcze strzelanina do górników na Manifeście Lipcowym – obecnie kopalnia Zofiówka. Nie było zabitych tylko ranni i ta akcja jak się to potocznie mówi „rozeszła się po kościach”. Ze szczątkowych informacji przekazywanych pocztą pantoflową i z nielegalnego radia dowiedzieliśmy się także o innych wielkich zakładach w których strajkowano, ale po kolei były pacyfikowane przez milicję.
Naprawdę były to smutne i przygnębiające czasy, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że będziemy kiedyś o nich opowiadać naszym wnukom i zaświadczać o przeżytych dramatycznych chwilach, a historia oceni kto miał rację. Tylko za jaką cenę?
Piotr Mikołajczyk
Najnowsze komentarze