środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Janusz Majewski: nie chcą widzieć we mnie widzieć emeryta

28.11.2017 00:00 sub

Z Januszem Majewskim, reżyserem, aktorem i człowiekiem od radlińskiej kultury rozmawiamy o wieloletniej pracy zawodowej, pierwszych krokach na scenie oraz o tym, jak to jest być na emeryturze.

Zakończył pan pracę w Miejskim Ośrodku Kultury w Radlinie. Jak się pan czuje, będąc na emeryturze?

– Zabawne jest to, że koleżanki i koledzy z radlińskiego MOK-u nie pożegnali się ze mną. Nikt nawet nie użył słowa pożegnanie. Moje odejście nazwano zachowaniem emerytalnym. Ale pyta pani jak się czuję. Teraz widzę wyraźniej świat, ludzi, szczegóły życia codziennego, których wcześniej nie zauważałem. Najwyraźniej nie miałem czasu, żeby je dostrzec. A teraz po prostu uspokoił mi się obraz. W dosłownym tego słowa znaczeniu.

W radlińskim MOK-u zajmował się pan Pracownią Teatru i Estrady. Prowadził również dwie grupy teatralne, Radlińskie Studio Teatralne oraz Młodzieżowy Teatr Zwierciadło. Jak sam pan wspomniał, nie odchodzi pan, a przechodzi w stan emerytalny. Ale co z grupami teatralnymi, które pan do tej pory prowadził?

– Obie grupy teatralne nadal prowadzę. Oczywiście były na początku pytania, co dalej. Dyrekcja radlińskiego MOK-u od razu zaproponowała mi prowadzenie grup. Moi wykonawcy, z którymi współpracuję, nie chcieli we mnie widzieć emeryta. Z drugiej strony, po tylu latach współpracy z nimi nie potrafiłbym powiedzieć: to koniec, chce mieć święty spokój. Nie mógłbym tego zrobić, przede wszystkim przez wzgląd na ich poświęcenie dla teatru, kultury, ale również dla mnie. Bo kiedy ich rówieśnicy chodzili na dyskoteki, oni pracowali w pocie czoła ze mną nad nowymi premierami. Zaraziłem ich wirusem teatru i nie mógłbym ich tak po prostu opuścić. Ja to robiłem zawodowo, a oni robili to ponad swoje obowiązki. Miałbym mieć pretensje do tego, że oni oczekują, że nadal będę prowadzić teatr? Jak mógłbym nie docenić ich wielu lat poświęceń?

W takim razie, jakie premiery szykuje pan dla nas?

– Moja praca zawodowa polegała i nadal polega przede wszystkim na odkrywaniu, poszukiwaniu, wymyślaniu. I teraz również nadszedł na to czas. Przed nami dwie różne premiery, dwóch różnych radlińskich teatrów. Nie zdradzę jeszcze tytułów, ale uchylę rąbka tajemnicy i opowiem, o czym będą spektakle. Młodzieżowy Teatr Zwierciadło przygotowuje spektakl dla dzieci. Będzie on opowiadał o przyjaźni i miłości zwierząt do pewnego staruszka. I tutaj mała niespodzianka. Pojawię się na scenie i jak można przypuszczać, wcielę się w rolę staruszka. Premiera odbędzie się w pierwszy dzień wiosny. Natomiast Radlińskie Studio Teatralne wzięło na warsztat rozszalałą, powiedziałbym nawet kontrowersyjną komedię, która porusza temat tabu. Myślę, że spektakl będzie dość dużym zaskoczeniem dla publiczności. Premiera zaplanowana jest na maj. Już teraz serdecznie zapraszam wszystkich na oba spektakle.

Czym według pana jest teatr?

– Teatr jest kłamstwem, który w prawdę sceniczną się zamienia. Jest to rodzaj sztuki bardzo intymny. Można występować w ubraniu, a być nagi. Aktor wobec reżysera jest dyspozycyjny, nie wie, jaki będzie końcowy efekt, ale przychodzi z ufnością. To trzeba dostrzec i to też jest moim największym sukcesem. Praca wykonawcy bywa czasem bardzo okrutna. Widza nie interesuje to, czy ktoś się źle czuje, czy przeżywa życiową tragedię. Zawsze powtarzam moim wykonawcom pewną historię. Włoski śpiewak Enrico Caruso płynął na koncerty do Stanów Zjednoczonych. Gdy wypłynął, dowiedział się, że jego ukochana żona opuściła go. A kiedy wpłynął do portu Nowego Jorku, otrzymał wiadomość, że zmarł mu ojciec. A wieczorem śpiewał sławną arię „Śmiej się pajacu”. Powtarzam im tę historię, by uświadomili sobie, że kiedy widz przychodzi na komedię, chce się zabawić, a kiedy na dramat chce go przeżywać razem z aktorem.

Czy w swojej wieloletniej pracy zawodowej miał pan moment wypalenia, czy kryzysu, kiedy powiedział pan: koniec, już nic nie stworzę, ani nic nie wymyślę?

– Na szczęście takiego momentu nie doświadczyłem. W pracy zawsze trafiałem na wspaniałych ludzi, na wspaniałych szefów, wykonawców, współpracowników. Miejski Ośrodek Kultury w Radlinie był moim ósmym miejscem pracy. Nigdy nie chciałem pracować w tylu miejscach. Każda zmiana pracy była dla mnie formą awansu. Przez to poznałem wiele różnych środowisk twórczych. Z tych doświadczeń czerpałem jak najwięcej inspiracji. Zawsze motywowało mnie to, że ludzie do mnie się garnęli, a nie odwrotnie. Dlatego cieszę się, że po latach ludzie do teatru prowadzonego przeze mnie wracają. W ostatnim czasie dostałem kilka telefonów od dawnych wykonawców z pytaniem, czy mogą wrócić. Odpowiedziałem „oczywiście, przecież to Wasz teatr”. To właśnie ludzie, którzy ze mną pracowali, którzy mnie otaczali, napędzali mnie do dalszej pracy. Dzięki temu kryzys czy wypalenie mnie nie dotknęły.

Jestem ciekawa czy w małym Januszu Majewskim odzywały się już predyspozycje sceniczne.

– Muszę przyznać, że tak. Kiedy byłem małym dzieckiem, gdzieś w wieku przedszkolnym, mama odprowadzała mnie do babci. Od zawsze byłem gadułą. A babcia przecież musiała zrobić też swoje codzienne czynności. Żeby mnie czymś zająć, stawiała mały stołeczek, który już wtedy był dla mnie małą sceną, wchodziłem na niego, kłaniałem się i zaczynałem swoje przedstawienie. Na zmianę recytowałem wierszyk i śpiewałem piosenkę. To moje wystąpienie trwało około 1,5 godziny. Kiedy mój występ dobiegał końca, ukłoniłem się i schodziłem ze „sceny”. Opowiedziałem tę historię również moim koleżankom z MOK-u. Artystka plastyk, Jadzia Pietrek na pamiątkę zrobiła dla mnie karykaturę, piękną pastel, jak właśnie na tym stołeczku się „produkuję”.

A jak wyglądały pana pierwsze lata pracy zawodowej?

– Były bardzo pracowite. Grałem, reżyserowałem, koncertowałem. Nieraz miałem nawet cztery czy pięć koncertów w tygodniu. Miałem okazję pracować z całą plejadą ówczesnych wielkich gwiazd sceny teatralnej, muzycznej czy kabaretowej. Żywiołowo przyjmowane były przez publiczność programy parodii w moim wykonaniu. Wszystko to bardzo mile wspominam.

Praca sceniczna jest bardzo twórczym i ciekawym zajęciem. Proszę opowiedzieć o sytuacjach, które pana spotkały, a które z jakiegoś powodu zapadły w pamięci.

– Było bardzo wiele takich wyjątkowych sytuacji. Należą do nich np. programy i koncerty na transatlantyku „Stefan Batory”. Zagraniczne trasy koncertowe zawsze były bardzo interesujące nie tylko pod względem artystycznym, ale i turystycznym. Podczas jednej z tras koncertowych, byłem w Niemczech. Dokładnie w rejonie, gdzie znajdowały się olbrzymie pokłady soli potasowej. Proszę mi wierzyć ta sól była wszędzie. W potrawach, napojach, osiadała też na naszych strunach głosowych. Dochodziło nawet do tego, że koleżanki dostawały zastrzyki bezpośrednio do zainfekowanych strun głosowych, żeby mogły wystąpić. Odwołanie koncertu było przecież niemożliwe z powodu soli. Zabawnie to zabrzmi, ale wszyscy chcieliśmy jak najszybciej stamtąd uciec. Ciekawych i zabawnych sytuacji było bardzo wiele, ale to temat na osobny artykuł.

W swojej wieloletniej pracy wcielał się pan w różne postacie. Z której jest pan najbardziej dumny?

– Najbardziej zadowolony jestem z interpretacji postaci pana Jourdain z komedii „Mieszczanin szlachcicem” Moliera. Grałem tę postać w latach 80-tych ubiegłego wieku. Był to bardzo duży spektakl. Na scenie było ponad 30 wykonawców. Towarzyszyła nam przepiękna scenografia i kostiumeria. Sam spektakl trwał ponad 2 godziny. Ta rola najbardziej utkwiła mi w pamięci.

Czym się wyróżniła?

– Była to rola bardzo dynamiczna, wymagająca dużego wysiłku fizycznego oraz pełnego warsztatu aktorskiego. Wymarzona rola charakterystyczna. Sama postać służyła ośmieszeniu ludzi pełnych pychy i pozbawionych samokrytycyzmu. Ta rola wymagała ode mnie wielu godzin i dni pracy.

Jest pan animatorem kultury. Jest coś, co pan stworzył i jest z tego szczególnie dumny?

– Miałem kiedyś krótki epizod w Czerwionce-Leszczyny. W tamtejszej placówce kultury pełniłem funkcję dyrektora artystycznego. Stworzyłem tam miejsce o nazwie „Stara Piwnica”. Urządzone zostało w stylu neoromańskim. Na tę małą kawiarnianą scenę przyjeżdżali wybitni artyści. Stworzyłem tam również formację kabaretową, w której grali wspaniali wykonawcy i artyści jazzowi. Jestem dumny z tego miejsca.

Scena pana zmieniła?

– Wydaje mi się, że nie, gdyż przyświeca mi święta zasada, że artystą scenicznym jest się tylko i wyłącznie na scenie, zaś schodząc z niej, przechodzi się płynnie do rzeczywistości. Praca twórcza dała mi wiele satysfakcjonujących chwil i niezapomnianych przeżyć. Bardzo ubogaciła moje życie, pozostawiając wiele długoletnich przyjaźni. Teraz otwieram nowy rozdział mojej scenicznej przygody. Rozmawiała Justyna Koniszewska

  • Numer: 48 (889)
  • Data wydania: 28.11.17
Czytaj e-gazetę