środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Wielka wyprawa małym fiatem. Arkady Paweł Fiedler w Wodzisławiu o swojej podróży po Afryce

26.05.2015 00:00 red

Wnuk słynnego pisarza i podróżnika Arkadego Fiedlera gościł w bibliotece publicznej w Wodzisławiu podczas tygodnia książek

- Podróżowanie autem jest dla mnie najciekawszym sposobem podróżowania. Podróże samochodowe dają ogromną wolność, pozwalają łatwo docierać do różnych miejsc. A jest to odmienny sposób podróżowania od innych Fiedlerów, bo jako jedyny podróżuję samochodem - mówił Arkady Fiedler w wodzisławskiej bibliotece.

Rozumiemy przemierzanie krain, kontynentów autami terenowymi, czy turystycznymi, wygodnymi, klimatyzowanymi. Ale maluchem? - Maluch to mój pierwszy samochód, towarzyszył mi od dzieciństwa – wyjaśnia podróżnik. Mając 11 lat zabierał potajemnie kluczyki od fiata 126p mamy i jeździł nim po ogrodzie. Pierwszym autem, który kupił był maluch. Zjeździł nim Polskę, wybrał się za granicę. 11 lat pobytu za granicą było okresem przerwy w codziennym jeżdżeniu małymi fiatami. Ale raz wybrał się na dwutygodniowy urlop do kraju, kupił granatowego malucha i przejechał nim wzdłuż granic Polski. - Podczas tej podróży odkryłem malucha na nowo – mówi. Postanowił połączyć trzy rzeczy, właśnie sentyment do malucha, do podróżowania samochodami i pasję do Afryki (którą przesiąkał mieszkając w podpoznańskim Puszczykowie, w którym jest muzeum Arkadego Fiedlera dziadka, który uwielbiał Afrykę), i doszedł do wniosku, że byłoby ciekawe przemierzyć z góry na dół Czarny Ląd właśnie maluchem.

Mechanicy odmawiali

Niestety granatowy maluch się rozpadł. Ale udało mu się znaleźć egzemplarz w niezłym stanie. I całkiem młody, rocznik 1998. Zatem w roku wyprawy miał 16 lat. Auto trzeba było jednak wyremontować. - Mechanikiem nigdy dobrym nie byłem, przynajmniej do tej wyprawy. Kiedyś rozłożyłem motorynkę i do dziś jej nie złożyłem - mówi. Wielu mechaników odmówiło mu pomocy, kiedy usłyszeli, że chce zabrać auto do Afryki. Nikt nie chciał brać odpowiedzialności. W końcu jednak udało mu się znaleźć majstra, który podjął się wyszykowania bryki na afrykańskie bezdroża. Razem z Arkadym wymienili w aucie wszystko, co się dało. Silnik wyremontowali. 2 sierpnia 2014 r. auto było gotowe do drogi. Podróżnikowi towarzyszyła trzyosobowa ekipa filmowa. Arkady zatrudnił ich, aby udokumentowali na filmie podróż. Filmowcy jechali terenową toyotą. Miało to ten plus, że tam, gdzie maluch ugrzązł, toyota wybawiała go z opresji.

Z awarią do Egiptu

Wielu znajomych Arkadego robiło zakłady, w którym momencie wyprawy maluch wyzionie ducha. Nie brakowało niedowiarków wątpiących, by w takim samochodzie udało się pokonać  blisko 17 tys. km po afrykańskich drogach i bezdrożach. Właściwie mieli rację. Maluch zepsuł się zanim na dobre wyruszył. Do portu w Gdyni musiał być zaholowany. Okręt czekał, nie było kiedy zabrać się za naprawę. Arkady nie zrażał się. Wepchał malucha do kontenera. Doszedł do wniosku, że martwić się będzie dopiero po zacumowaniu okrętu w porcie w Egipcie.

Wyprawa musiała się zamknąć w 3,5 miesiącu. Najpóźniej w połowie grudnia podróżnik miał się zameldować na Przylądku Dobrej Nadziei w Republice Południowej Afryki. Tymczasem maluch został uziemiony w Egipcie na dwa tygodnie. Pokonała go nie tyle awaria, co egipska biurokracja. Podróżnik codziennie o 8.00 rano meldował się w porcie czekając na dobre wieści. Jednak miejscowi urzędnicy wynajdowali coraz to nowe powody, aby nie wydać Polakowi auta. Miejscowy pomocnik wyprawy tylko mówił Arkademu, że to nielogiczne, nietypowe i do zobaczenia jutro.

Łapówki, szpiedzy

Każdą decyzję, czy ogólnie zainteresowanie miejscowych maluchem trzeba było wymusić łapówką, czyli bakszyszem. Kiedy już wydawało się, że sprawa wydania auta otrzyma zielone światło, celnicy znaleźli w samochodzie filmowców drona z kamerą. Polacy nagle stali się podejrzani o szpiegostwo. Przyplątała się policja, wyjaśnianie oczywistej niedorzeczności kosztowała kolejne trzy dni postoju i kolejny bakszysz. Potem okazało się, że auto musi dostać egipską rejestrację, bo auta na obcych blachach po Egipcie jeździć nie mogą. Problem w tym, że jedyny człowiek w porcie mający odpowiednią pieczątkę nie przychodził do pracy. Dopiero zachęta finansowa skłoniła go do pojawienia się w porcie i przybicia pieczątki w dowodzie rejestracyjnym. Maluch był wolny. Za to w Polaka przymusowy postój wywołał skutki uboczne natury kulinarnej. W hotelu, w którym się zatrzymał serwowano codziennie to samo śniadanie: fasolkę z pitą (rodzajem chleba), jajkiem i herbatą. - Miałem nadzieję, że za dużo tych śniadań nie będę jeść. A musiałem czternaście. Na fasolkę nie mogłem patrzeć – wspomina.

Trzy wesela na pustyni

Uwolnione auto można było naprawić. Malucha odholowali na najbliższą stację benzynową. Tam z Kubą, kierowcą filmowców wyciągnęli silnik. Zauważyli, że wykrzywiła się tarcza sprzęgła. Naprawili auto i mogli ruszyć. Egiptu mieli serdecznie dosyć. Piramidom podróżnik zrobił zdjęcie przez dziurę w ogrodzeniu. Po noclegu w hotelu na pustyni drugiego dnia zrobił rekord dzienny dystansu – 720 km, przez drogę na pustyni. Dotarł do Asuanu, słynnego z wielkiej tamy na Nilu. I znów utknął, tym razem na pięć dni. Tyle zajęło wyrobienie wizy do Sudanu. Trzy tygodnie w Egipcie, z tego dwa dni w drodze. Koszmar. Humory poprawił Polakom Mohamed, Nubijczyk poznany w Asuanie (Nubijczycy zamieszkują południowy Egipt i północny Sudan). Zatrzymali się u niego, oprowadził ich po nubijskich wioskach. Polacy załapali się nawet na trzy wesela. - Gdyby nie Mohamed, Egipt spisałbym na straty – mówi.

Jak Egipcjanie nie chcieli wpuścić Polaków, tak nie chcieli ich z kraju wypuścić. Podróżników otwarcie szlabanu kosztowało kolejnych kilkaset dolarów bakszyszu.

W Sudanie jeszcze cieplej

O ile w Egipcie było około 40 stopni C, to w Sudanie słupki podskoczyły o kolejne 10 stopni. Arkady poważnie obawiał się, czy chłodzony powietrzem silnik malucha wytrzyma, zwłaszcza, że momentami jechał na drugim i trzecim biegu. Wytrzymał. Największym zaskoczeniem w Sudanie byli ludzie. Wbrew temu, co słyszy się o muzułmanach Sudańczycy byli przyjacielscy, bezinteresowni, najbardziej uczynni spośród wszystkich nacji mijanych przez Arkadego. - Wziąłem jednego autostopowicza. Ten w czasie podróży zadzwonił do rodziny mieszkającej w wiosce po drodze, powiedział, że zwariowani ludzie fotografują jakiś dziwny zielony samochód i trzeba ich nakarmić. Przyjechaliśmy i czekał na nas wspaniały obiad – mówi podróżnik.

Indiana Jones wśród piramid

Sudan to kraj o ciekawej historii. Wywodziła się stąd dynastia tzw. czarnych faraonów, którzy nawet przez kilkaset lat rządzili Egiptem. Pamiątką po ich czasach są piramidy. Jest ich znacznie więcej, niż w Egipcie. W dodatku można je zwiedzać bez obawy o natłok turystów. - Mieliśmy te piramidy właściwie dla siebie. Nikogo tam nie było z turystów. Czułem się jak Indiana Jones zwiedzając piramidy – wspomina Arkady Fiedler.

Maluch dzielnie dotarł do Chartumu, stolicy Sudanu. Pustynia ustąpiła miejsca sawannie i buszowi. Dopiero w Etiopii krajobraz zmienił się radykalnie. Bujna zieleń, wysokie góry, co tego sporo ludzi i niezłe drogi, po których jeździło mało aut. Za po przemieszczały się nimi kolumny pieszych i ich zwierzęta. Właściwie życie w Etiopii toczy się przy drogach. Tam ludzie się spotykają, nawiązują znajomości.

Rozmawiał z samochodem

O ile w Sudanie wyzwaniem był skwar, to w Etiopii były nimi podjazdy. Maluch wdrapał się nawet na 3500 m n p.m. Podjazdy trwały po kilkadziesiąt minut. - Wyobraźcie sobie państwo jazdę pół godziny na jedynce pod górę – mówi podróżnik. Zaczął nawet rozmawiać z maluchem, żeby tylko wytrzymał. - Mówiłem, stary, masz jeszcze trzy kilometry pod górę, zobaczysz jaki będzie wspaniały widok na górze - wspomina.

Zielony maluch przyciągał jak magnes, zwłaszcza dzieci. Co bywało kłopotliwe. Kiedy podróżnik zatrzymywał się za potrzebą po kilku chwilach miał towarzystwo. Zamknąć się w ubikacji nie mógł, bo jej nie było. - Zastanawiałem się skąd taka fascynacja maluchem. Okazało się, że większość tamtejszych aut to duże terenówki, więc mój zielony fiat się wyróżniał – mówi Arkady Fiedler.

Za Addis Adebą, stolicą Etiopii, drogi się pogorszyły. Było coraz więcej szutru, za to widoki wciąż zapierały dech. Arkady Fiedler podążał w kierunku Kenii. Po drodze zboczył kilkadziesiąt kilometrów ze szlaku, aby odwiedzić dolinę rzeki Omo. Tamtejsze plemiona różnią się od rdzennych Etiopczyków. Do jednej z miejscowości – Turmi – zamieszkanej przez plemię Hamerów dopiero kilka tygodni przed przybyciem Polaków pociągnięto prąd. Można było się tam napić niezłego wina z miodu. Picie tego trunku było właściwie głównym zajęciem miejscowych, poza zajmowaniem się turystami, czy pasterką. Nad samą rzeką Omo dotarł do ledwie dwutysięcznego plemienia Karo. Jego członkowie niegdyś malowali twarze na biało, dziś robią to tylko pod turystów, żeby mogli zrobić zdjęcia.

Najciekawsze plemię to jednak Hamerowie. Jednym z ich zwyczajów jest inicjacja młodzieńców w mężczyzn. Muszą przeskoczyć przez byki. Dopiero wtedy stają się mężczyznami i mogą starać się o wybrankę. - Jednak dla mnie głównymi bohaterkami ceremonii były dziewczyny. One prowokowały wybranych mężczyzn długimi witkami do biczowania ich. Im więcej miały blizn, tym większym cieszyły się respektem w swojej społeczności – opowiada podróżnik.

Kenia w kolorze cegły

Pierwsze 300 km trasy na terytorium Kenii według relacji innych podróżników miało być koszmarem dla aut. Wyrwy, grzęzawiska, katorga dla podwozi, ale też słynne wyzwanie dla podróżników w autach. O dziwo maluch dał radę. Niekiedy jedyną skuteczną metodą był gaz do dechy i trzymanie kciuków by nic nie odpadło. Ale nie odpadło. Tylko karoseria przykryła się warstwą ceglastej mazi. - tak naprawdę to z tego słynnego odcinka tylko 100 km było rzeczywiście trudne, reszta to był asfalt. - Podobno w tym roku mają położyć asfalt na całej długości i słynna trasa stanie się wspomnieniem. Dlatego cieszę się, że maluch jeszcze ją zaliczył – mówi Arkady. W miejscowości Marsabit spotkał polskiego księdza Waldemara. Jest już w Afryce 25 lat. I zajmuje się głównie budową szkół. Za Marsabit droga zmieniła się w piaskowo-szutrową. Gaz do dechy ratował przed ugrzęźnięciem. Tam też doświadczało się jazdy po tarce, czyli drodze z ciągłymi dziurami. I to tarce ciągnącej się kilkaset kilometrów. - Bardzo mnie tam wytrzęsło. Plecy bolą mnie do teraz – mówi podróżnik.

W końcu udało się dotrzeć do asfaltu, który towarzyszył do granicy z Ugandą. Minął równik, zmieniały się krajobrazy, ludzie. Nie zmieniało się jedno. Reakcja na malucha. Wszędzie budził sensację. Bywało, że mijający ich rowerzysta tak się zapatrzył, że wpadał do rowu, albo pod auto. Bywało, że miejscowi śmiali się do rozpuku, pytali czy to auto, czy może wersja indyjskiego trójkołowca. Oburzenie Polaka było zrozumiałe. Wielu chciało kupić malucha, jeden oferował nawet 1500 dolarów. To roczny zarobek. - Pytałem, dlaczego chcesz kupić. On na to, że będzie najpopularniejszym facetem we wsi. Maluch bardzo podobał się też kobietom, mówiły, że to najsłodszy samochód, jaki widziały. Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedykolwiek będę „rwał” na malucha – wspomina Arkady.

Szukając goryli

Na ugandyjskich drogach malucha pokonywał deszcz. Zwłaszcza przemierzając las równikowy. Droga była tak rozmokła, że maluch co kilkadziesiąt metrów zsuwał się do rowu. Trzeba było go wypychać. Wkrótce wypychania wszyscy mieli dosyć. Poproszono miejscowych o eskortowanie fiata do ubitej drogi, żeby od razu zareagować w razie zsuwania się. Uganda według opowieści to perła Afryki. Faktycznie widoki były cudne, czego nie można powiedzieć o drogach. - Co rusz musiałem wysiadać i zastanawiać się, jak jechać, żeby auta nie uszkodzić. Co chwilę ktoś musiał mnie wypychać z błota.

Auto niezmiennie fascynowało. W jednej wiosce dzieci wybiegły ze szkoły, żeby go zobaczyć. Ich odwiedziny przydały się, bo auto znów trzeba było wypychać.

Celem w Ugandzie był Park Narodowy Bwindi zamieszkały przez goryle górskie. Żyje ich około 300, połowa światowej populacji. Niektóre grupy małp pokazuje się turystom. Arkady Fiedler też je miał okazję zobaczyć.

Tanzania czyli muchy ze śpiączką

Po zrobieniu gorylom zdjęć pojechał do Tanzanii. Wybrał szlak wzdłuż jeziora Tanganika, najdłuższego na świecie (670 km). Droga okazała się najbardziej wymagająca. Ciągłe szutry, kamienie, tarka, i przyroda. - Momentami wkurzająca – mówił Arkady Fiedler. Szczególnie dokuczliwe były kujące muchy tse-tse, roznoszące śpiączkę czy malarię. Much momentami było tak dużo, że podróżnik musiał zamykać szyby, i mimo ukropu i duchoty, jechać zamkniętym jak w puszce. - Na szczęście przyroda w większości była zachwycająca. Nigdy wcześniej nie widziałem rzeki pełnej hipopotamów wyglądających z daleka jak kamienie – wspomina. Przy drodze mijał też wypoczywające lwy.

Raz na wyprawie, właśnie w Tanzanii, brakło mu paliwa, mimo wożonych kanistrów. Wszystko dlatego, że brakowało stacji. Musiał się ratować paliwem z beczki. Nie do końca wiedział, co kupuje, ale maluch płyn zaakceptował. I dowiózł Arkadego do Zambii.

Drzemka na granicy

Zambijski strażnik graniczny spał, kiedy Polacy zameldowali się pod szlabanem. Musieli sami sobie go podnieść. Strażnik nie do końca wiedział, czy Polacy potrzebują wiz i wpuścił ich bez problemów. W Zambii często zatrzymywała ich policja. Zwykle powodem był sam maluch. Ale raz powodem zatrzymania był rzekomy brak nalepek odblaskowych. Kiedy podróżnik zapytał, skąd ma je wziąć, policjant skierował ich do konkretnego sklepu. Przypadek? W Zambii Arkady Fiedler dostał też jedyny mandat za całą afrykańską przeprawę. Powód? Brak opłaconego podatku drogowego przy wjeździe do kraju. Mniejsza o to, że na granicy nikt o konieczności opłaty tego podatku nie wiedział. Mandat w Zambii formalnie nazywa się formularzem przyznania do winy. Polak przyznał się więc do winy i mógł jechać dalej. 

Kupy zamiast słoni

Zahaczając o Namibię podróżnik wjechał do Botswany, kraju, w którym miało roić się od słoni. Zamiast nich Arkady Fiedler co rusz widział słoniowe kupy na drodze. Mijając je kierował się znów w stronę Namibii, tym razem na nietypową pustynię Kalahari. Nietypową, bo bardzo zarośniętą. Niestety zaczął się psuć rozrusznik. Tak długo, jak maluch odpalał, podróżnik to lekceważył. Celem w tym kraju byli Buszmeni. To bardzo ciekawi ludzie, od kilkunastu tysięcy lat mają Kalahari za swój dom. Jeszcze niedawno żyli w zupełnej zgodzie z naturą, żywili się tym, co dostali z przyrody.

Lud przez moment próbował się unowocześnić. Skończyło się to dla niego niemal katastrofą. Dziś wracają do swojej tradycji i filozofii życia w zgodzie z naturą. Nawet dzieci znów wiedzą, jak radzić sobie w buszu. Co ciekawe, z doświadczeń Buszmenów korzystają komandosi wysyłani na Kalahari uczyć się przetrwania w dziczy. Podróżnik trafił też do plemienia Himba. Jego kobiety słyną z pięknej gładkiej skóry, którą zawdzięczają swoistemu czerwonawemu makijażowi robionemu z mieszaniny tłuszczu z krowiego mleka, popiołu, ceglastej ochry i wyciągu roślinnego. Kobiety noszą jedynie kuse spódniczki. I są bodaj najczęściej fotografowanymi przedstawicielkami płci pięknej na Czarnym Lądzie.

W Namibii można spotkać sklepy z interesującym sposobem płacenia. Do puszki wrzuca się pieniądze i bierze to, co potrzebuje. Podobno system działa.

Części, części

Podróż powoli zmierzała ku końcowi. Namibia była przedostatnim krajem. A maluch uparcie działał, czym zaskakiwał kierowcę. Podróżnik nabrał z Polski mnóstwo części, którymi auto było dosłownie wypchane. Do tego mnóstwo części podróżnik upchał jeszcze do wozu filmowców. Części kosztowały ze trzy razy więcej niż samochód. I właściwie przejechały się z jednego krańca Afryki na drugi. - Gdyby ktoś potrzebował części do malucha, proszę się do mnie zgłosić – mówił wodzisławianom wzbudzając śmiech. Ale trzeba też powiedzieć, że podróżnik dbał o malucha. Nie przekraczał 80 km/h. W czasie całej wyprawy co 3 tys. km zmieniał olej, kilkanaście razy zmienił filtr powietrza.

Łamacz barier

Maluch świetnie się spisał jako środek do zwiedzania. Wszystko przez niego dochodziło do kierowcy. Kurz, zapachy, wszystkie wyboje. Widoki mógł bez pośpiechu podziwiać. A najlepiej się sprawdził jako narzędzie do łamania barier międzyludzkich. Gdziekolwiek się pojawiał, ludzie od razu podchodzili do podróżnika, oglądali, pytali, nawiązywali kontakty. - Często żal mi było turystów, bo nieraz stali samotni, a wszyscy miejscowi podchodzili do mnie, rozmawiali, itd. - wspomina podróżnik.

Gaz do dechy

Tak jak przed całą podróż kierowca oszczędzał malucha, tak na ostatnim etapie, w RPA, postanowił go sprawdzić. Maluch osiągnął 105 km/h. I szczęśliwie dotarł do Przylądka Dobrej Nadziei. Pora była załadować go na statek i przetransportować do Polski.

Tomasz Raudner


O Arkadych w rodzinie

- Jestem trzecim Arkadym (po dziadku Arkadym Adamie, słynnym pisarzu i podróżniku oraz tacie, Arkadym Radosławie). Mam syna Arkadego Antoniego. To nasza rodzinna tradycja. Ma swoje plusy i minusy. Kiedyś mój tata często płacił moje mandaty. Ale kiedyś też otwierał listy moich dziewczyn, co nie było specjalnie miłe – mówi Arkady Paweł Fiedler.


Maluch pionier

Maluch Arkadego jako pierwszy samochód z Polski, a drugi z Europy pokonał nową, lądową granicę egipsko-sudańską. Wcześniej, przynajmniej legalnie, między krajami można było przemieszczać się tylko na promach kursujących po sztucznym zbiorniku Nassera.

  • Numer: 21 (758)
  • Data wydania: 26.05.15
Czytaj e-gazetę