środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Jesteśmy jak jedna wielka rodzina

20.01.2015 00:00 red

Kierownik raciborskiego pogotowia Piotr Sokołowski cieszy się, że wreszcie ktoś napisze o pracy ratowników, ale od razu zaznacza, że to nie on ma być bohaterem naszego reportażu tylko jego ludzie. – Nie mamy przed wami żadnych tajemnic, możecie rozmawiać z wszystkimi i o wszystko pytać. Moi pracownicy zostali uprzedzeni, że będziecie nam towarzyszyć podczas dyżuru. Każde drzwi zostaną przed wami otwarte – zapewnia szef pogotowia, a my oprócz otwartych drzwi spotykamy przede wszystkim otwartych ludzi.

W pokoju pielęgniarki oddziałowej trwa ciągły ruch, ale pani Danusia znajduje dla nas czas, by opowiedzieć o początkach swojej pracy. Do szpitala na Bema trafiła w 1988 roku.  Zaraz po skończeniu liceum medycznego zaczęła pracę jako pielęgniarka na bloku operacyjnym. Jak sama przyznaje, dla młodej dziewczyny to było ogromne wyzwanie, ale doświadczenie mogła zdobywać pod okiem najlepszych lekarzy: Ziębickiego, Olecha, Celmera czy Selańskiego. Potem pracowała na oddziale ginekologiczno-położniczym i izbie przyjęć, aż trafiła na pogotowie. Mimo wielu lat spędzonych w służbie zdrowia, tej pracy nie dało się porównać z żadną wcześniejszą. – Byłam kiedyś w obsadzie karetki, która jeździła do zachorowań. To były takie zwykłe choroby, jakaś biegunka, angina albo gorączka. Pamiętam, że na którymś dyżurze mieliśmy wyjazd do restauracji „Jantar” w Kuźni Raciborskiej, gdzie zasłabła babcia panny młodej. Erka i karetka wypadkowa były wtedy w terenie, więc my musieliśmy przejąć zgłoszenie. Przeprowadzaliśmy akcję reanimacyjną a nad nami stało 120 podchmielonych gości weselnych. To był ogromny stres – wspomina pielęgniarka. Dziś izba przyjęć, ambulatorium i pogotowie ratunkowe to jedna scalona komórka, dzięki czemu w razie potrzeby jej pracownicy mogą się wzajemnie zastępować.

Nad 130-osobowym zespołem sprawuje pieczę Piotr Sokołowski, specjalista chorób wewnętrznych i medycyny ratunkowej, który przeszedł wszystkie szczeble kariery zawodowej. Zaczynał na III roku studiów jako sanitariusz. Jeździł w karetkach zwykłych, a potem reanimacyjnych, był dyspozytorem, szefem dyspozytorni w Poznaniu i w końcu lekarzem etatowym. Na Śląsk przyjechał za żoną, a do Raciborza trafił osiem lat temu. – Ratownictwo medyczne to najlepiej funkcjonująca działka w służbie zdrowia. Jeździmy regularnie na kursy, bierzemy udział w zawodach ratownictwa medycznego i co 4 lata musimy zebrać 200 punktów edukacyjnych, co dotyczy nie tylko lekarzy, ale i ratowników. Jesteśmy w światowej czołówce jeśli chodzi o sprzęt medyczny i wyszkolenie – chwali swoich ludzi pan Piotr, któremu najlepszy relaks po pracy zapewniają gry strategiczne.

Mówią o sobie: twarde baby

Wśród pracowników raciborskiego pogotowia połowa to kobiety. – Nie wiem jak to jest, ale na rozmowach kwalifikacyjnych wypadają zawsze lepiej niż mężczyźni. Są bystrzejsze, inteligentniejsze i mają silną osobowość. Niejeden facet by przy nich wymiękł – mówi Piotr Sokołowski. Gdy ktoś go pyta jak sobie poradzą ze zniesieniem pacjenta z czwartego piętra odpowiada, że będą miały taki sam problem jak ratownicy, których pacjent będzie ważył 130 kg, tylko że kobiety szybciej znajdą pomoc. Żeby nie być gołosłownym przytacza historię z dyskoteki w Krzyżanowicach, gdzie dwie ratowniczki pojechały do pacjenta z atakiem padaczki, a chętnych do pomocy było tylu, że karetkę chcieli przynieść na rękach do Raciborza. I nie ma się co dziwić, bo nasze ratowniczki, nie dość, że są przebojowe, to jeszcze zawsze uśmiechnięte.

O Zuzannie Mikołajczyk nawet jej koledzy mówią, że to najlepszy kierowca wśród ratowników. Drobna, rezolutna brunetka pierwsze szlify za kółkiem zdobywała w rodzinnej firmie transportowej, więc teraz z przekonaniem mówi, że im samochód większy, tym wygodniejszy. Do pracy dojeżdża z Pszowa i przyznaje, że jak 12 godzin jeździ na sygnale, to potem przesiadając się do własnego samochodu odruchowo dodaje gazu. – Zdarzyło mi się usłyszeć od pacjenta: jak baba za kółkiem to ja nie jadę, no to pan będzie musiał iść za karetką – odpowiedziałam i poskutkowało – opowiada ratowniczka i żałuje, że na kursach prawa jazdy nie uczą tego jak się zachować, gdy się widzi karetkę na sygnale. – Różne rzeczy zaczynają się dziać na drodze. Jedni zjeżdżają na prawo, inni na lewo, a są i tacy, którzy lubią się pod nas podpiąć żeby szybciej dojechać. Na wszystkich trzeba uważać – tłumaczy pani Zuzia. Dziś w karetce podstawowej jeździ z Eweliną Botorek, która jest kierownikiem zespołu. Zasada jest taka, że ratownik, który jest kierowcą nie może być jednocześnie kierownikiem zespołu, ale dziewczyny, w zależności od rozpisanego dyżuru zmieniają się za kółkiem. Co sprawia im największą trudność? – Zdarza się, że w miejscowościach są te same ulice, więc wystarczy, że dyspozytor źle zapisze nazwę i nawigacja kieruje nas gdzie indziej. Ludzie zgłaszając wypadki też nie zawsze orientują się w terenie. Ostatnio pojechałyśmy na Lekartów, a wypadek był w Szonowicach – wyjaśnia pani Ewelina. A jak nie można gdzieś dojechać, to zawsze można dojść. Bierze się wtedy sprzęt na plecy i biegnie. Zdarzało się też, że pacjent dowożony był do karetki na sankach, bo dziewczyny z każdej sytuacji potrafią wyjść obronna ręką. – Najważniejsze, żebyśmy dotarły do potrzebującego jak najszybciej. Ze zbyt długiego dojazdu trzeba się potem tłumaczyć – wyjaśnia Karina Wolna, która jeździ na dzisiejszym dyżurze karetką transportową z Alicją Skowronek. Pani Ala niewiele może nam powiedzieć, bo straciła głos. Dzielnie towarzyszy nam jednak w karetce, pokazując razem z koleżanką sprzęt jakim dysponują ratownicy.

Żadna z nich na pracę nie narzeka. Żałują tylko, że tak często jeżdżą do niepotrzebnych wezwań: zwykłego kaszlu, przeciętego palca albo porodów „siatkowych”, czyli takich, gdy kobieta w ciąży, wiedząc, że będzie rodzić, czeka na nich pod blokiem, jak na taksówkę, z siatkami w ręku.

Karolina Szczygielska w swojej pracy często wykorzystuje uśmiech. – Gdy panowie widzą dwie ratowniczki, zawsze chętniej pomagają – tłumaczy absolwentka szkoły ratownictwa medycznego w Nysie. – W szkole była teoria, a na praktykach prawdziwe życie. Mój pierwszy wyjazd był do reanimacji. Choć to było 9 lat temu, do dziś pamiętam jak ten człowiek wyglądał, gdzie leżał, jaka była pogoda. To było dla mnie ogromne przeżycie – wspomina pani Karolina i od razu dodaje, że po 7 latach pracy jest ze swojego wyboru zadowolona. – Robię to co kocham i jeszcze mi za to płacą. Czego można chcieć więcej? – puentuje.

Czapki z głów dla weteranów

Gdy ustawa o Państwowym Ratownictwie nałożyła na kierowców karetek obowiązek posiadania uprawnień medycznych, Ernest Wyrba musiał podjąć decyzję: albo podwyższy kwalifikacje, albo straci pracę. – Miałem wtedy 45 lat  i najpierw musiałem zrobić maturę. Szef mnie przekonywał i mobilizował do nauki, więc spróbowałem. Potem razem z dwoma kolegami dojeżdżałem przez dwa lata do Bielska, gdzie zdałem egzamin na ratownika. Mimo wielu wyrzeczeń warto było poświęcić te kilka lat, żeby móc tu dalej pracować – podsumowuje pan Ernest. Rejonowa Kolumna Transportu Sanitarnego była jego pierwszym miejscem pracy. Zaczynał w 1979 roku, będąc jeszcze w szkole, od trzydniowych praktyk. Potem dostał etat i jako kierowca karetki związał się z tutejszym pogotowiem na wiele lat. – To były takie czasy, że kierowca musiał zostawać w karetce, żeby zespół miał z dyspozytorem łączność. Przepracowałem tu całe życie, zżyłem się z kolegami i koleżankami i nie wyobrażałem sobie, że mógłbym robić coś innego – podsumowuje pan Ernest, który jest nie tylko kowalem własnego losu, ale i kowalem w Brzeziu.

Największym pasjonatem ratownictwa medycznego jest Krzysztof Grobelny, szef OSP w Kuźni Raciborskiej. Kiedy w wieku 40 lat przeszedł na górniczą emeryturę, przez dwa lata za darmo pracował  jako wolontariusz w Rybniku. Dostając pracę w raciborskim pogotowiu spełnił swoje marzenia. W styczniu jako jeden z członków zespołu będzie reprezentował raciborskie pogotowie na Zimowych Międzynarodowych Mistrzostwach w Ratownictwie Medycznym.

Kiedy jakieś zdarzenie obejmuje rodzinne strony pani Helgi, ona wie o nim wcześniej niż ratownicy z pogotowia, bo jako sołtyska Lasaków i radna gminy Rudnik zna tu każdy kamień. Najbardziej doświadczona spośród pań pielęgniarka ratunkowa zaczęła pracę w 1979 roku na oddziale położniczym w szpitalu na Bema. Stamtąd, po 5 latach trafiła na pogotowie.  – Na początku było trudno, bo to ogromny przeskok od radości z narodzin nowego życia do walki o nie – mówi Helga Sekuła, która dziś jest wzorem dla młodego pokolenia ratowników medycznych.

Młode wilki

– Mamy dużo nowego narybku i to nas cieszy. W dużej mierze to są pasjonaci, którzy są świetnie przygotowani merytorycznie, ale mają się też od kogo uczyć i nabierać doświadczenia – mówi doktor Sokołowski. Radosław Serwata w karetce jeździ od kilku miesięcy, ale już wiele widział. – Staram się nie myśleć w domu o tym, co działo się na dyżurze, ale jak muszę ratować z wypadków ludzi w moim wieku, to trudno o takich rzeczach zapomnieć. Sam jeżdżę spokojnie i mam zawsze oczy wokół głowy, bo wiem co może się przytrafić  – tłumaczy ratownik. Na swój pierwszy dyżur jechał z sercem na ramieniu, żeby tylko czegoś nie zepsuć. – Zacząłem od wyjazdu do nieprzytomnego dziecka. To chyba najgorszy z przypadków, jaki mógł mi się trafić. Na miejscu okazało się, że chłopak symuluje, więc zawieźliśmy go do szpitala psychiatrycznego – tłumaczy pan Radek, który pełni dziś dyżur z Helgą Sekułą.

Swój pierwszy dyżur doskonale pamięta Simona Musioł, która w raciborskim pogotowiu pracuje od stycznia. – Od razu K1, czyli wyjazd karetką specjalistyczną na sygnale do starszej pani, która zasłabła w domu. Pamiętam, że tych wyjazdów było wtedy sporo, a za każdym razem, gdy dzwonił telefon, nogi się pode mną uginały, ale dałam radę i teraz tak mi się tu podoba, że zaczęłam dodatkowo studia pielęgniarskie – podsumowuje. Na dzisiejszym dyżurze jest w zespole razem z Piotrem Kuczerą. Koledzy mówią o nim, że to urodzony społecznik. Od wolontariatu zaczynał pracę w raciborskim pogotowiu i do dziś jest wolontariuszem Szlachetnej Paczki. Skończył studia na Uniwersytecie Medycznym w Zabrzu i gdy tylko zwolniło się miejsce, dołączył do zespołu. – Gdybym nie kochał tej pracy, to pewnie nie chciałoby mi się tu dojeżdżać 18 kilometrów z Rydułtów – mówi ze śmiechem.

Doktor Sokołowski siedzi razem z nami i co chwilę dodaje jakąś cenną informację o swoich ludziach. – Jak pracowałem na oddziale wewnętrznym to z częścią pracowników byłem na Ty, ale byli i tacy, których nie znałem imion. Na pogotowiu znam wszystkich nie tylko z imienia i nazwiska. Wiem gdzie mieszkają, jakie mają zainteresowania, a nawet problemy. Stanowimy jedną wielką rodzinę. Jesteśmy optymistami, którzy dzięki codziennym doświadczeniom potrafią docenić kruchość życia i cieszyć się nim – podsumowuje kierownik raciborskiego pogotowia.

Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Paweł Okulowski

  • Numer: 3 (740)
  • Data wydania: 20.01.15
Czytaj e-gazetę