40 lat temu zdobył pierwszy światowy medal dla polskiego pięściarstwa. Gratulował mu sam Fidel Castro
Nie byłem faworytem, a tylko ja zdobyłem medal – wspomina Zbigniew Kicka, mieszkaniec Radlina, który został pierwszym w historii Polski medalistą mistrzostw wiata w boksie. Brązowy krążek wywalczył w Hawanie, równo 40 lat temu. Teraz często odwiedza Rybnik, przyjeżdżając tu ze swoimi wychowankami.
Na pewno miejsce w kadrze na mistrzostwa świata wywalczył pan sobie odpowiednimi wynikami. Ale wybierał się pan do Hawany w roli faworyta?
Nie nie, w roli faworytów jechali Henryk Średnicki i Jurek Rybicki z warszawskiej Gwardii. O mnie trenerzy Zygmunt i Kik mówili: możesz zrobić niespodziankę, ale musisz pomyśleć. Głowa niech pracuje w ringu, potem ręce. Tak było, taktycznie byłem przygotowany przez trenerów idealnie. Mieli opisanych przeciwników w mojej wadze półśredniej 67 kg. Nie mieliśmy jedynie możliwości skonfrontowania mnie z Amerykanami. Mieliśmy jechać do Ameryki w 1972 r., ale była olimpiada i nic z tego nie wyszło. Zresztą na igrzyskach Amerykanie nie błysnęli.
Jak pan zareagował na wieść, że poleci na mistrzostwa?
Wie pan, wcześniej mobilizowałem się bardzo, koledzy mnie mobilizowali, rodzina, brat, który trenował boks w BBTS Bielsko Biała. Tata, teść też za boksem byli, także każdy chciał mi pomóc, wesprzeć psychicznie, mimo, że już trzy lata byłem w kadrze narodowej. Początkowo jeździłem na podrzędne zgrupowania. Nikt nie wierzył jeszcze we mnie, ale byłem zawodnikiem, który już gonił przeciwników w swojej kategorii wagowej. Pracowałem ciężko. Nieraz trzy razy dziennie był trening. I kiedy dowiedziałem się, że wszedłem do kadry na mistrzostwa świata, byłem na to przygotowany psychicznie. Na sparingach czy to w Wiśle, czy w Cetniewie zaczynałem bić moich przeciwników. Była nawet taka sytuacja - końcowy sparing i albo jedzie Rybicki, albo jedzie Kicka. A tu nagle trenerzy wystawiają Rybickiego w wadze lekko średniej 71 kg i automatycznie mnie została waga lekko półśrednia. Także trenerzy uwierzyli, że mogę coś zrobić. A skoro ktoś we mnie wierzył, to starałem się wykonać wszystko, żeby był wynik.
Dojrzałe podejście, ile miał pan lat?
24 lata, człowiek już inaczej myślał, niż gówniarz. Podchodziłem do tego z całym sercem. Jak był marszobieg siedem kilometrów, to niektórzy się obijali i tylko biegli przy końcówce, a ja byłem 15 minut przed nimi. Trwała rywalizacja między nami. Przeważnie miałem przeciwników z Gwardii Warszawa, Gwardii Wrocław, Wybrzeża Gdańsk. I oni między sobą na sparingach luzik, a ze mną po trzy rundy. Nieraz smary dostałem takie, że człowiek dwa, trzy dni chodził obolały. I powiedziałem sobie, czekajcie, tak wam zrobię koło d...., że popamiętacie.
Jakie były pana wrażenia z pobytu w Hawanie?
Przylatujemy, wychodzimy z samolotu i nagle ciepłota, chyba ze 44 stopnie. Zatkało nas. Wzięli nas do hotelu. Pokoje były klimatyzowane, więc było jakieś 25 stopnie, a nie 40 - 50. Nie mogę powiedzieć - bardzo dobre warunki mieliśmy, i pobytowe i treningowe. Byliśmy tydzień przed imprezą dla aklimatyzacji. Przez pierwsze trzy dni zatykało nas na treningach już po 20 minutach rozgrzewki. Nie było czym oddychać. Powietrze - sama wilgoć. Co się wdychało, od razu wychodziło jako pot. Ale trenerzy tak układali treningi, że nie trwały dłużej, jak 45 minut. Normalnie jechali z nami 1,5 - 2 godziny równo. Ze dwa razy na treningu był Fidel Castro. Porozmawiał z nami, parę słów po polsku mówił, „cześć chłopaki”, itd. Był sympatykiem boksu. Witałem się z nim. Był też na wszystkich walkach. Ogólnie jako Polacy byliśmy serdecznie podejmowani.
Jak wyglądała pana droga po medal na mistrzostwach?
Pierwsza walka, 18 sierpnia. Penea z Dominikany, bardzo dobry zawodnik, w drugiej rundzie wszedł mi na taką kontrę, że przegrał przez nokaut. Reanimowali go chwilę. Później mistrz świata Benes, Jugosłowianin. Bił wszystkich w Europie i na świecie. Wygrałem z nim wysoko na punkty. Potem Skricek, bardzo dobry Niemiec. Też wygrałem na punkty. W półfinale walczyłem z Jacksonem z USA. 196 cm wzrostu, mańkut, długie łapska. Ja przy moich 170 cm wzrostu w ogóle nie mogłem do niego dojść w pierwszej rundzie. Obił mnie prawymi. Za to w trzeciej rundzie dwa razy był liczony. Po drugim liczeniu chwiał się na nogach. Powinien być odesłany do narożnika, do końca rundy zostało 15 sekund. Ale sędzia krzyknął „boks”, ten zaraz złapał mnie w klincz i jakoś dotrwał do końca. On w finale przegrał z Kubańczykiem, a ja dostałem brązowy medal.
Pewno czuł pan niedosyt.
Tak, zwłaszcza, że pozwoliłem sobie na początku narzucić jego styl walki. Swoją drogą była to moja 170. walka, a pierwsza z mańkutem. Nigdy nie miałem nawet sparingu z mańkutem, żeby poznać, jak się z takim zawodnikiem walczy. On ma zupełnie inną pozycję.
Ale z czasem chyba się pan ucieszył?
Oczywiście. Zostałem sam jeden z medalem. Chłopcy przegrali praktycznie pierwsze walki i chodzili na balety. Ja jeden zostawałem w hotelu. Nikt ze mną nie chciał być. Wszyscy na Hawanę, tańce, hulanki, a ja o suchym pysku, wagi pilnowałem. Szlag mnie chciał trafić. Oni balują, morze ze 30 metrów od hotelu, temperatura fajna, kąpią się, Kubanki jeszcze były miłe i przystępne. Ale medal to zrekompensował. Za to chłopaki czuły niedosyt.
Słowem chłopak z Pszowa, ze Śląska utarł nosa wszystkim gwardzistom.
Tak to wyglądało. Później na spotkaniu w Polskim Związku Bokserskim i w Polskim Komitecie Olimpijskim też byli nasi sparingpartnerzy. W czasie przygotowań jechali po mnie na całego, żeby mnie zniszczyć. A ja im: „Widzicie chłopacy, jaką formę mi zrobiliście”. Zresztą, jak widzę, to dziś tak się dzieje.
Pokosztował pan na Kubie rumu, cygar?
Cygar nie, nigdy nie paliłem, ale...co się najadłem owoców. To był rok 1974. U nas jak się pojawiły pomarańcze, ludzie stali w kolejkach. A tam był dosłownie przepych, wszystko, czego dusza pragnęła.
Po powrocie do kraju z Kuby pana życie zmieniło się?
Dostałem 400 zł nagrody z Głównego Komitetu Kultury Fizycznej.
Na co to wystarczyło?
Tak, jakbym teraz dostał 100 zł. To z klubu, Górnika Pszów więcej dostałem.
Dwa lata później uczestniczył pan w igrzyskach w Montrealu, ale bez powodzenia.
Pierwszą walkę wygrałem. Dobrze mi się boksowało. W drugiej tak jakby mnie paraliż złapał. Kości mnie bolały. A boksowałem z tym samym Jacksonem, co w Hawanie. Pierwszą rundę wygrałem trzema punktami. W drugiej rundzie przydepnął mi lewą nogę i uderzył bezposrednio z prawej w krtań. Dusiło mnie. Dobrze, że wówczas nie było ochraniaczy na zęby i mogłem oddychać ustami. Z osłonami na zębach można oddychać tylko przez nos. Musiałbym się wtedy poddać. Ostatecznie wygrał ze mną na punkty. To była moja ostatnia walka w Montrealu. A zasada była taka, że zawodnik, który kończył starty, następnego wracał do domu. Jednak ja dałem z siebie wszystko. Minister sportu Renke widział, jak walczyłem mimo, że coś było ze mną nie tak i za to poświęcenie powiedział, że zostanę w Kanadzie do końca igrzysk. Trzy tygodnie! Chodziłem na zawody, pomagałem trenerom.
Odwróciły się role z Hawany. Inni byli w reżimie trening - mecz, a pan miał labę.
Tak, miałem kompletny luz.
Tylko Kanadyjki pewno nie były tak przystępne, jak Kubanki.
(Śmiech)
Dobrze, brąz na Kubie to było największe osiągnięcie w pana karierze?
Tak. Ogólnie co mogłem zrobić dla Polskiego Związku Bokserskiego i kadry narodowej, to zrobiłem. Mogłem więcej, ale nieraz przypadki sprawiły, że działo się inaczej. To wszystko, co dałem z siebie oceniam na plus dostateczny. Cieszę się, że na zdrowiu nie ucierpiałem. A teraz radość daje mi trenowanie młodzieży w Wodzisławiu.
Dziękuję za rozmowę.
Tomasz Raudner
Najnowsze komentarze