środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Wybuchowe lato w Tel Awiwie

21.10.2014 00:00 red

Małgorzata Mienko - Korespondencja z Niemiec

Lato w Tel Awiwie jest piękną porą roku. Palmy, złocista plaża i szmaragdowe morze przyciągają setki turystów. Jestem tu od roku. Pracuję jako wolontariuszka w szpitalu i przeżywam izraelskie lato w sposób dla mnie zaskakujący. Nigdy nie przypuszczałam, że ja, mieszkanka Landzmierza, malej wsi pod Kędzierzynem, doświadczę działania Hamasu i znajdę się w sercu wojny na Bliskim Wschodzie.

Pierwszy dzień wojny

Radio, telewizja i izraelska prasa huczy z powodu pierwszego dnia wojny z Palestyńczykami. W Tel Awiwie życie toczy się jednak normalnie. Tak samo, jak wczoraj. Nakładam spodnie do joggingu. Przypinam mego zielonego shuffle (IPod), wkładam słuchawki do uszu i biegnę w kierunku parku. Drzewa przesuwają się leniwie po mojej lewej i prawej stronie. Kobiety ubrane na czarno, w kolorowych chustkach wycierają brudne buzie swoich dzieci. Ktoś jedzie na rowerze. Ktoś inny czyta książkę. Prawie tak jak w Europie, tylko cieplej. Sielankowy obraz nagle zmienia się, a ja staję się jego nieoczekiwanym świadkiem. Kobiety zrywają się do szalonej ucieczki. Chwytają dzieci, które płaczą z przerażenia. Jednej wypada torebka. Schyla się szybko, by ją podnieść. Na jej twarzy zsuwa się peruka, którą przytrzymuje jedną ręką, a drugą chwyta machinalnie dziecko. Jakiś mężczyzna łapie mnie za ramię. Wyciągam słuchawkę. Słyszę, jak przeraźliwie wyją syreny. Mężczyzna coś wykrzykuje po hebrajsku. Nic nie rozumiem, ale wiem, że mam uciekać. Powietrze przecina przeciągły dźwięk samolotu. Podnoszę głowę. To nie jest samolot. To rakieta Hamasu, wystrzelona na Tel Awiw. Na moich oczach trafia ją izraelski pocisk antyrakietowy,… i to tuż nad moją głową. Do mnie dociera dźwięk jakby zduszonej puszki, który przemienia się w głośny odgłos eksplozji. Automatycznie schylam się do ziemi. Spoglądam w górę. Na niebie biały dym. Mój mózg oblicza szybko, gdzie spadną teraz odłamki. Byle tylko nie na mnie! Słyszę następne rakiety. Serce mi wali jak szalone. Nogi mam jak z galarety. Najgorsze, że nie wiem, gdzie jest najbliższy schron.

Każda sekunda się liczy…

Syreny milkną. Na ulicach pustka. Biegnę szybko do szpitala. Tam znam każdy schron, a jest ich ponad 11. Jakiś pies zabiega mi drogę. Tego jeszcze brakowało. Chyba mnie nie ugryzie. – To zły czas piesku – mruczę pod nosem i pędzę dalej. Syreny rozlegają się na nowo, ale ja już jestem w szpitalu. Stąd potrzebuję tylko półtorej minuty, by dotrzeć do najbliższego schronu. Kątem oka widzę pozostawionych na korytarzu pacjentów. Nogi mi ślizgają się po błyszczącej nawierzchni korytarza. Jeszcze 30 sekund. Słyszę, jak znów lecą rakiety. Skaczę w dół po 4 schodki i z impetem wpadam do środka.

Po 10 minutach wychodzimy, aby po 20 minutach wrócić z powrotem. Obliczam, że wystarczy mi tylko 27 sekund, aby dobiec z mojego pokoju do najbliższego schronu. Muszę mieć tylko nałożone wcześniej buty i otwarte drzwi. Każda sekunda przecież się liczy. Alarmy są co godzinę. W zasadzie śpimy w schronie, jeśli można tak nazwać przysypianie na stojąco. Dotychczas widziałam takie sceny w filmach wojennych. Teraz doświadczam ich osobiście i to w realu. W małym Landzmierzu, położonym miedzy Kędzierzynem-Koźlem a Raciborzem, moja rodzina ma zapewne spokojne sny. Ja natomiast zastanawiam się nad śmiercią. Czy w wieku 27 lat jestem na nią w ogóle gotowa? Opuszczamy schron. Patrzę na zegarek. Mam jeszcze 70 minut snu, ale czy zasnę?

Zasada numer 1

Nie śpię. Podświadomie czekam na dźwięk syreny. Poranne szkolenie prowadzi Orit, przełożona europejskich wolontariuszy szpitala w Tel Awiwie. Zasada nr 1.: Kiedy słyszymy alarm, natychmiast zbiegamy do najbliższego schronu, a pacjentów zostawiamy. No i… rozlega się! Wszyscy wolontariusze zrywają się z miejsc i wybiegają z sali. Jestem chyba pierwsza. Po drodze uderzam o coś, ale nawet tego nie czuję. Dopiero w schronie zauważam siniaka, który zmienia swoją barwę na ciemny granat. – To twój pierwszy wojenny uszczerbek na zdrowiu – żartuje sobie ze mnie wolontariusz z Niemiec. – Oby tylko taki - odpowiadam poważnym tonem.

W schronie rosyjska pielęgniarka informuje mnie, że Hamas wystrzelił aż 160 rakiet i że Izrael odpowiedział ogniem. Inna pracownica dodaje, że tylko kilku Izraelczyków ucierpiało od spadających odłamków. Na moment przemyka mi myśl, że mogłam być wśród nich. Wychodzimy. Pacjenci, mimo wojny, potrzebują opieki. Przechodząc przez świetlicę przysłuchuję się na relacjom TV ze zbombardowanej Strefy Gazy. Zdjęcia rozwalonych domów, leżących ciał na ulicy i płaczących kobiet działają na mnie przygnębiająco. Gdyby tu w Izraelu nie było żelaznej kopuły (izraelska ochrona przeciwrakietowa), to widzowie na całym świecie oglądaliby teraz podobne migawki z Tel Awiwu.

Zostawiam pacjenta, by ratować swoje życie

Do moich zadań, jako wolontariusza, należy karmienie trzech obłożnie chorych pacjentów i opieka nad trójką chorych dzieci. Jedno z nich leży w śpiączce i robię mu tylko masaże, drugie, ze strefy Gazy, jest mocno poparzone i nie przypomina człowieka. Wszyscy moi pacjenci nigdy nie będą zdrowi i czekają tu na śmierć. Karmię właśnie sparaliżowanego Żyda z Rosji, Helziego. Często się dławi, ponieważ ma uszkodzone nerwy. Muszę bardzo uważać, jak podaję mu jedzenie. Patrzy na mnie swymi jasnobłękitnymi oczami i daje jakieś znaki. Chyba ze stresu za szybko podaję mu jedzenie i nie nadąża z przełykaniem. Znowu przeciągłe wycie syren. Rzucam natychmiast wszystko i biegnę do schronu. Dziś i tak jest spokojniej. Tylko 6 alarmów. W schronie zastanawiam się, czy Helzi zdążył przełknąć ostatnią łyżkę humusu. Na myśl o tym, że może się zakrztusił, robi mi się gorąco. Po alarmie wybiegam jako pierwsza. Słyszę, jak ktoś komentuje za mną: – O, jak się jej spieszy do pracy. Nie tak szybko koleżanko, zaraz tu wrócisz! Nie reaguję. Wpadam do stołówki i widzę Helziego, siedzącego na wózku. Przekrzywione usta świadczą, że uśmiecha się na mój widok. A więc żyje! Rusza oczami i cieszy się, że wróciłam. – Przepraszam – mówię do niego bardzo cicho. – To ta wojna. Dokańczamy posiłek w milczeniu, już bez alarmowych niespodzianek.

Na plaży wczasowicze…

Po tygodniu biegania do schronu i z powrotem decyduję się na małą przejażdżkę. Tęsknię za słońcem, plażą i normalnym życiem. Tel Awiw to piękne i urlopowe miejsce. Rakiety Hamasu po prostu tu nie pasują. Siadam na rower i mknę plażą. Pod nosem narzekam na dziury w asfalcie, które z okrągłych kół mego roweru zrobiły kwadratowe ósemki. Raz po raz spoglądam na niebo, które dziś jest bez rakiet.

A na plaży wczasowo. Kobiety w  kolorowych bikini leżą na ręcznikach. I kto tu mówi o wojnie! Zdejmuję ubranie, kładę się na ciepły piasek. Fale uderzają miarowo o brzeg. Taka romantycznie-nostalgiczna atmosfera. Widzę, jak część opalających się wstaje leniwie i coś filmuje smartphonami. Wstaję również i ja, ot tak… z ciekawości. Na niebie sunie w naszym kierunku palestyński pocisk, a alarmu nie ma! Z przeciwnej strony zbliżają się do niej dwie izraelskie antyrakiety. Słyszę dźwięk zduszonej puszki i odgłos detonacji. Automatycznie schylam się, jakby miało to coś pomóc. Po eksplozji zostaje tylko biały dym, a ludzie wracają na ręczniki. Kładę się na plaży z powrotem. Z torby wyciągam polską książkę i na moment przenoszę się do innej rzeczywistości. Wyrywa mnie z niej odgłos syren. Zrywam się natychmiast. Łapię rower i torbę, która zsuwa mi się ciągle z kierownicy. Mijają mnie biegnący w popłochu plażowicze. Rzucam rower na piasek i bez butów pędzę w kierunku promenady. Nie wiem, gdzie tu jest najbliższy schron. Wpadam do najbliższej restauracji. Zamykam się w toalecie, która pełni rolę schronu. Syreny milkną po paru minutach. Wracam po rower. Jadąc do szpitala, nie narzekam na dziury. Wchodzę do pokoju, rzucam torbę w kąt i kładę się zdyszana na łóżko. Znowu alarm! Na bosaka biegnę co sił w nogach do najbliższego schronu. Za mną wpadają zasapani ludzie, niektórzy już w piżamach. Syreny wyją jak zwariowane. – W tym roku mamy wybuchowe lato – żartuje sobie jedna  z izraelskich pielęgniarek. Obok mnie stoją przerażone małe dzieci. Patrzę na ich duże, szeroko otwarte oczy i  zadaję sobie pytanie, czy one kiedykolwiek będą miały tu normalne życie?

Justyna Staroszczyk

wysłuchała i spisała Małgorzata Mienko

  • Numer: 42 (727)
  • Data wydania: 21.10.14
Czytaj e-gazetę