środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Zwierzyniec który łączy pokolenia – z Lubomi do Raciborza

02.09.2014 00:00 red

Hubert Kretek, dyrektor Arboretum w Raciborzu, czeka na mnie w swojej siedzibie znajdującej się nieopodal zoo. W domu obok do dziś mieszka jego mama, która razem z ojcem przeprowadziła się do Obory w 1955 r. Pan Hilary pochodził z Lubomi, ale z lasem miał kontakt od dziecka, bo jego ojciec był zapalonym myśliwym. Już jako 14-latek trafił do znajdującego się na obszarze gminy Lubomia Leśnictwa Światłowiec, gdzie odbywał praktyki. Po skończeniu gimnazjum i liceum leśnego w Zwierzyńcu na Lubelszczyźnie dostał nakaz pracy w Leśnictwie Ochojec w Rybniku, skąd przeszedł do Leśnictwa Głubczyce Las. Gdy dowiedział się o wakacie w Oborze, od razu zdecydował się na kolejne wyzwanie. – Rodzice zaczynali właściwie od początku. Nie było dróg dojazdowych, telefonów ani prądu,  dlatego ja zostałem z babcią w Syryni i dołączyłem do rodziców dopiero w 1963 r. – tłumaczy pan Hubert.

Szkoła taty

Mieszkanie i praca w tym samym miejscu miały swoje plusy, ale pan Hubert widział też sporo minusów. – Pracownicy zaczynali pracę o 7.00 a kończyli o 15.00 więc popołudniami i w weekendy musiałem ojcu pomagać sam. Wstawał o 5.00 rano i nie mógł się nadziwić, że o 7.00  jeszcze mogę spać – mówi ze śmiechem. – Dziadek był myśliwym, tata leśnikiem a mama zootechnikiem, więc właściwie nie miałem wyboru, wszyscy wbijali mi do głowy, że i ja powinienem wybrać taką drogę zawodową – mówi pan Hubert, który skończył technikum leśne w Brynku, a później wydział leśny Akademii Rolniczej w Krakowie.

W 1980 r. trafił na staż do ojca. – Lekko nie było. Musiałem pracować lepiej niż inni. Pracowaliśmy razem 16 lat aż do jego emerytury. Potem, kiedy miał już więcej czasu dla siebie, chętnie mi pomagał – opowiada leśnik.

Dla zwierząt wszystko

Zoo było oczkiem w głowie pana Hilarego, który lubił wszystkie zwierzaki i tradycyjnie w wigilijny wieczór dzielił się z nimi opłatkiem. – Pamiętam czasy głębokiego kryzysu, kiedy wynosił ukradkiem z domu będący wówczas na kartki cukier w kostkach i dawał go koniom – wspomina pan Kretek. Jeśli chodziło o dobro zwierząt, pan Hilary korzystał z wszystkich możliwości by im pomóc. – Kiedy jeden z osłów cierpiał z powodu marskości wątroby, ówczesny weterynarz, który stosował często domowe sposoby leczenia, zalecił nam uśmierzanie jego bólu wódką, która była wtedy również towarem reglamentowanym. Chodził potem wężykiem, ale przynajmniej nic go nie bolało – wspomina pan Kretek.

O Hipolicie, który niszczył wiadra

Na pomysł, by w Oborze zrobić zoo pan Hilary wpadł w 1975 roku. Na początku powstał wybieg i trzy woliery. Zakup zwierząt w czasach PRL nie jest wcale rzeczą prostą. Na szczęście z pomocą przyszli państwo Gucwińscy, którzy z wrocławskiego zoo podarowali Oborze kuca szetlandzkiego, osiołka, kaczki krzyżówki i bażanty. Z osłem Hipolitem wiąże się ciekawa historia. Zanim trafił do Wrocławia, trzymany był w jakimś zakładzie zamkniętym dla psychicznie chorych i od tej pory miał odrazę do wiader, które najprawdopodobniej zakładano mu na głowę, oraz ludzi w kitlach. Wiadra niszczył, ludzi w kitlach gonił.

Wkrótce zoo wzbogaciło się o kolejne cztery woliery. Ogród zaczęły odwiedzać wycieczki z innych krajów. Gościom z NRD tak się tu spodobało, że przysłali w podziękowaniu kaczki mandarynki i karolinki. Z zoo w Opolu trafiła tu lama. – Urodziła się z nietypowym zgryzem i inne lamy od razu ją odrzuciły. Żyła osobno i najprawdopodobniej jej opiekun brał ją nieraz na barana, bo tak się do takich pieszczot przyzwyczaiła, że po przyjeździe do Raciborza, za każdym razem witała mnie z radością i od razu właziła mi na plecy, a była coraz większa – mówi pan Hubert. Bela zdechła w ubiegłym roku i była chyba najstarszą lamą w Polsce.

Pogotowie Obora

Gospodarz zabiera nas do zoo, a po drodze opowiada zabawną historię z szopami, które kiedyś tu mieszkały. – To są zwierzęta nocne, które w dzień śpią. Zazwyczaj zaszywały się wtedy w miejscu, gdzie była podwójna siatka. Ludzie, nie mogąc ich dojrzeć, wciąż alarmowali nas, że one uciekły. W końcu musieliśmy postawić tablicę z napisem: Szopy śpią w siatkach. Prosimy nie dzwonić – wspomina pan Kretek. Inne interwencje dotyczyły głodzenia zwierząt. – One dostają treściwą paszę, ale są łase na łakocie, więc gdy ludzie dokarmiają je jabłkami czy marchewką, zawsze chętnie podchodzą. Mieliśmy z tego powodu sporo interwencji, bo ludziom wydawało się, że są niedokarmione – opowiada leśnik.

Zoo ma licencję na ośrodek rehabilitacji zwierząt, trafiają tu często ranne ptaki, np. jastrzębie. – Dwa lata temu przyszedł do nas dzik, którego rano znaleźliśmy śpiącego przed wejściem na wycieraczce. Oddychając strasznie rzęził i weterynarz stwierdził, że ma zapalenie płuc. Kuba przez dwa tygodnie dostawał od nas mleko z antybiotykiem. Nie pozwolił się dotknąć, ale naszą pomoc przyjął i jak tylko poczuł się lepiej, wrócił do lasu – wyjaśnia leśnik.

Oborę odwiedzają też lisy, zające, borsuk i bażanty. – Na wiosnę przechodziło tędy siedemnaście jeleni. Na szczęście zabawiły krótko, bo gdyby dostały się do naszego Zaczarowanego Ogrodu, nic by z niego nie zostało – mówi leśnik.

Osioł symulant

Na wybiegu dla osiołków obserwujemy Pelę i Lolka, które przyjechały do zoo z domu rodzinkowego w Rybniku oraz Gintera, który trafił tu z pałacu w Wojnowicach. Zbyt głośno ryczał i w nocy zakłócał sen mieszkańcom wsi. W wolierach oglądamy bażanty i kaczki. Właśnie się pierzą, więc nie wyglądają najlepiej, ale paw dumnie rozkłada ogon, a właściwie to co z niego zostało, i pozuje do zdjęć. – Pawie są naszymi najlepszymi strażnikami. Gdy tylko dzieje się coś niepokojącego, na przykład wejdzie ktoś na teren zoo z psem, one alarmują nas krzykiem – tłumaczy pan Kretek.

Przy jednym posiłku spotykamy trzy konie szetlandzkie i dwa osły. Szetland Max, co rzadko się zdarza, pochodzi z ciąży bliźniaczej. W tej grupie to najbardziej twardy charakter. Ustala wszystkie zasady i pilnuje granicy, której nie mogą przekroczyć osły. Najstarszy z nich wygląda zresztą na takiego, który na żadne fortele nie ma już siły, ale pracowników zoo już nieraz zaskoczył. – Znaleźliśmy go kiedyś leżącego na wybiegu. Wezwałem weterynarza, bo myślałem, że to już jego koniec i trzeba go będzie uśpić. A nasz osioł gdy tylko go zobaczył, zerwał się na równe nogi i od tej pory po niedawnej jego niedyspozycji nie został nawet ślad – opowiada ze śmiechem pan Hubert i tłumaczy, że choć nie ma do zwierząt tyle serca co ojciec, one garną się do niego same. Zwierzę zawsze wyczuje dobrego człowieka.

Tekst Katarzyna Gruchot zdjęcia Jerzy Oślizły

  • Numer: 35 (720)
  • Data wydania: 02.09.14
Czytaj e-gazetę