środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Sześć godzin pod hałdą – wizyta po latach w Rydułtowach

02.09.2014 00:00 red

List do redakcji

Jest lipcowa środa tego roku. - W piątek jadę na samą granicę z Czechami, do Chałupek, do Zameczku, po „odbiór” gości weselnych, pary moich przyjaciół. Mam tam być o pierwszej w nocy” – mówi Basia. Otwieram oczy ze zdumienia. Jacy goście weselni, dlaczego akurat w Chałupkach, skoro mieszkamy w Krzeszowicach pod Krakowem. I skąd ta tajemnicza mina u mojej przyjaciółki. Wtedy przychodzi olśnienie. Prawda, nie tak dawno zwierzyłam się jej, że moim marzeniem byłoby podczas tych wakacji znaleźć się choć na chwilę w Rydułtowach, mieście mego dzieciństwa i młodości. Basia zapamiętała dobrze te rozmowę. A przecież do Chałupek można jechać przez Rydułtowy. W piątek marzenie się ziszcza.

Wyjeżdżamy z Krzeszowic o godzinie 16.00. Jest upalne popołudnie. Wspaniałe lato towarzyszy nam podczas całej samochodowej wędrówki. Gdyby nie ogólna niechęć do patosu, powiedziałabym, że serce bije mi mocno. Wreszcie Rydułtowy... Tyle zapisanych w pamięci wspomnień z tego zakątka południowych kresów, przedpola słynnej Bramy Morawskiej, niegdysiejszego bursztynowego szlaku. Położone blisko granicy, w latach międzywojennych z Niemcami, po II wojnie światowej z Czechami, Rydułtowy pozostały dla mnie na zawsze przestrzenią magiczną, choć od wyjazdu z nich, w zasadzie na zawsze, mija dokładnie w tym roku pięćdziesiąt pięć lat. Studia w Krakowie, potem osiedlenie się na stałe w Krzeszowicach – to bilans czasu po opuszczeniu górniczej osady, przycupniętej pod najwyższą w Europie hałdą (134 m). Ten czas pozwolił na zmitologizowanie zostawionej przestrzeni moich lat, patrząc z perspektywy, najszczęśliwszych. Przez długi okres nie odwiedzałam tych miejsc. Straciłam wszystkich z mojej najbliższej rodziny, rodziców i dwóch braci, a tylko z nimi mogłam sobie wyobrazić siebie w tym krajobrazie.

W 1998 roku byłam na uroczystości pięćdziesięciolecia powstania mojego rydułtowskiego wspaniałego Liceum. Potem, drogą internetową, nawiązałam kontakty z kolegami, głównie z podstawówki, bo tych ze szkoły średniej jakoś wywiało w świat. Odwiedziłam też przed kilkoma laty Ziemię Rybnicką i  Raciborską z krzeszowickim Klubem Podróżnika. Nasz przewodnik, pochodzący z Zawady koło Wodzisławia, mieszkający teraz w Ojcowie, Krzysztof Lelek, trzydziestolatek, opowiadał o odwiedzanych miejscach w gwarze śląskiej. Zrobił to pięknie.

Mówię o tym wszystkim Basi, gdy mijamy Mikołów, zbliżamy się do Rybnika. A potem już Radoszowy i Rydułtowy. Długa przelotowa ulica Raciborska. Teraz trzeba skręcić w lewo, na Orłowiec. Trudno poznać to miejsce, bo na pagórkach, niegdyś zupełnie pustych, z których zjeżdżaliśmy zimą z braćmi na saneczkach i nartach, wyrosło imponujące osiedle mieszkaniowe. I już ulica, teraz Obywatelska, niegdyś 3 –go Maja. I dwa jednakowe, trochę willowe domy. W jednym z nich mieszkaliśmy przed laty. „O, te okna na pierwszym piętrze” – pokazuję Basi dokładnie, gdzie był mój pokój. Tutaj nic się w zasadzie nie zmieniło. Szkoda tylko rosnących wtedy przed domem magnolii i rododendronów. Cóż, potrzebny był zapewne wjazd do garaży, usytuowanych gdzieś z tyłu, gdzie niegdyś mieściły się typowe dla śląskiego krajobrazu komórki. W czasach mojego dzieciństwa samochody w Rydułtowach były rzadkością. Zjeżdżamy w dół stromej ulicy, do przejazdu kolejowego. Nowoczesne, bardzo funkcjonalne nadziemne przejście. Trudno uwierzyć, że kiedyś, pędząc do szkoły, przemykaliśmy ukradkiem pod wagonami, stającymi, a czasem nieoczekiwanie przesuwającymi się to w jedną, to w drugą stronę wahadłowym ruchem. Jedyne lanie od rodziców, przyłapana na gorącym uczynku, dostałam za te szokujące praktyki.

I już ulica Ofiar Terroru, kiedyś w zasadzie jedyna licząca się w Rydułtowach, główna. Pamiętam każdy sklep, kino „Nowiny”, do którego chodziliśmy po lekcjach we środy. A tutaj mieściła się księgarnia. Czekałam kiedyś na jej otwarcie od samego rana, bo właśnie, w tym dniu, miał być sprzedawany kolejny tom wymarzonych „Dzieci kapitana Granta” Juliusza Verne’a. Teraz ulica wygląda bardzo atrakcyjnie, ze swymi eleganckimi sklepami, kawiarniami i pięknym parkiem po lewej, już w pobliżu kościoła. Wypatruję sklepu z tradycyjnym śląskim pieczywem, „kołoczykami” z serem i makiem, przekrojonymi w środku bułkami, tak wspaniale chrupiącymi. Ich smak pozostał w mej pamięci na zawsze. Potem rynek, niby ten sam, co przed laty, ale jednak z trudem przypominający niegdysiejszą bardzo surową przestrzeń. Fontanna, kawiarniane ogródki... W pobliżu rynku – zaciszna uliczka Miła. Tu odwiedzamy, oczekujących nas, Ireną i Konrada, moich kolegów z podstawówki. Po kawie i znakomitym placku czeka nas cudowny wieczorny rejs samochodem po mieście mojego dzieciństwa. W blaskach zachodzącego słońca pięknie prezentują się  zadbane trawniki, kolorowe klomby. „Taki system podlewania widziałam we Francji” – mówi z uznaniem Basia. Na tunelu, w odrestaurowanym budynku z czerwonej cegły, w którym kiedyś mieściła się Szkoła Podstawowa nr 4 – biblioteka miejska. Konrad opowiada z zapałem o jej ambitnej działalności. Przed wejściem – wzruszający pomnik pamięci – ławeczka, a na niej zasiada mój nieco starszy kolega z rydułtowskiego liceum, światowej sławy kompozytor, Henryk Mikołaj Górecki. Czyta rozłożoną partyturę. W pobliżu dom, w którym mieszkał...

Przejeżdżamy potem obok właśnie otwieranego parku rekreacyjnego dla dzieci, jest imponujący, rozmiarami i znakomitym, niezwykle atrakcyjnym wyposażeniem.

Z dala błyszczą światła Kopalni Rydułtowy, w ciemnościach majaczy słynna hałda. Widok jak z filmu science fiction. Zatrzymujemy się na chwilę przed zabytkowym wejściem na teren kopalni. Rok 1799 – odczytujemy umieszczoną w tym właśnie miejscu datę początku niezwykle zasłużonego zakładu pracy, od dwóch wieków życiodajnego dla mieszkańców górniczej osady i okolic.

Słuchamy opowieści Konrada, który ma duszę poety – „Rydułtowy dostały 3,5 miliona złotych na budowę parku sensorycznego. To będzie taki alternatywny krajobraz. Park sensoryczny o smaku poziomek i zapachu jaśminu. Zapach lawendy, smak truskawek, szelest liści – to wszystko będziemy mogli poczuć w pierwszym na Śląsku parku sensorycznym” – mówi z dumą.

Jeszcze tylko przejazd na skaliste wzgórze, pod moją szkołę. Mój zakątek wyobraźni i tęsknoty... A potem – kolacja u Konradów, pożegnanie z miłymi gospodarzami. Już północ. Ruszamy z Basią do Chałupek, po gości weselnych. A ja chciałabym znów wrócić pod tę hałdę... 

Maria Ostrowska

  • Numer: 35 (720)
  • Data wydania: 02.09.14
Czytaj e-gazetę