Józef, który daje książkom drugie życie
Do kamienicy przy Morawskiej nietrudno trafić. Po nieparzystej stronie ulicy zachowała się tylko ta jedna, która pamięta jeszcze czasy przedwojenne. Tabliczka z napisem Introligatornia potwierdza właściwy adres.
Ściskam w ręku rocznik Nowin Raciborskich z 1997 roku i z duszą na ramieniu przekraczam drewniane, rzeźbione drzwi. Rocznik jest w częściach. Wielu częściach. Kartki w rozsypce a styczniowa okładka tak potargana, że trudno się zorientować co jest jej tematem przewodnim. Już tylko kilka schodów dzieli mnie od momentu, w którym będę się musiała tłumaczyć. W ostatniej chwili przychodzi mi do głowy myśl, której łapię się jak deski ratunkowej: a może to było po prostu źle zszyte, skoro nie wytrzymało próby czasu? Józef Horny nie da się jednak zwieść. Jeden rzut oka i stwierdza z przekonaniem: – To nie jest moja robota. Widzi pani to szycie? Jak można to robić takimi nićmi? Ta oprawa też kiepska, to się w ogóle nie nadaje do roczników – wyrokuje. Ale brwi marszczy dopiero wtedy gdy zagląda do środka. – To jest wina przede wszystkim wydawcy. Jak można zmieniać format gazety pod koniec listopada? Rzeczywiście, trzy grudniowe numery tygodnika są dużo większe od reszty, która ciężarem przytłacza kilkanaście ostatnich, wątłych i pożółkłych kartek. – To może zrobimy z tego dwie części? – proponuję nieśmiało i widzę, że w głowie pana Józefa zaczyna się rodzić jakiś pomysł. Już przestaje się złościć na naszą bezmyślność i skupia się na nowym zadaniu.
Biblia rozebrana na kawałki
Bo w tym miejscu nie ludzie a książki są najważniejsze. Przychodzą tu ci, którzy chcą je ratować i ci, którzy widzą w tym ratowaniu czysty interes. Na starych książkach można przecież nieźle zarobić. Młodzi najczęściej dostają je w spadku i chcą jak najszybciej spieniężyć. Starsi przynoszą zazwyczaj przedwojenne książeczki do nabożeństwa, przekazywane z pokolenia na pokolenie i traktowane jak rodzinne pamiątki. Jedna z nich leży na stole w częściach. – Ta jest z 1846 roku. Żeby ją zszyć w jedną całość muszę ją najpierw rozebrać na składki – tłumaczy pan Józef i delikatnie przecina nożykiem nici. Robi to sprawnie i bez zastanowienia. Kiedy go pytam, skąd wie w którym miejscu ciąć, wydaje się zdziwiony. Robi to po prostu intuicyjnie i nigdy się nie myli. Po chwili przynosi jednak książkę, która, niczym elementarz, wprowadziła go kiedyś we wszystkie tajniki jego pracy. To moja biblia – mówi o „Introligatorstwie” Zygmunta Zjawińskiego z 1967 roku. – Kupiłem ją w dniu egzaminu i właściwie wszystko czego się z niej nauczyłem jest aktualne do dziś – wyjaśnia i od razu pokazuje mi jak nauczył się oddzielać arkusze. – Widzi pani tę cyferkę w lewym dolnym rogu strony książeczki? To sygnatura, umieszczona na pierwszej stronie każdego arkusza, zazwyczaj 32-stronicowego. Bierze do rąk modlitewnik tłumacząc, że na jego krawędziach też widoczne są czarne punkciki będące pozostałością po podziale na składki.
Jak z makulatury zrodziła się historia
Z ożywieniem opowiada o pięknych, przedwojennych wydaniach biblii w obrazkach. Najstarsza, nad którą pracował pochodziła z XVII wieku i przyniósł ją do renowacji mieszkaniec Raciborza. Zdarzyły się też trzy takie same wydania z 1910 roku w niemieckiej, polskiej i czeskiej wersji językowej. Chwali dbałość przedwojennych wydawców i drukarzy, którzy nie oszczędzali na papierze i drukowali tak, by na stronach włókna szły zawsze pionowo. I od razu pokazuje mi test na dobrej jakości książkę. Jeśli po jej otwarciu kartki stoją i nie chcą się odpowiednio wyginać to znaczy, że włókna idą w złą stronę. Kiedyś dostałem do zrobienia książkę, która wyglądała jak kupa makulatury. Lubię takie wyzwania, więc chętnie podjąłem się pracy nad nią. Zajęło mi to rok. To była „Historia literatury niepodległej Polski 965 – 1795” Ignacego Chrzanowskiego z 1930 roku. Prawie każda kartka była w rozsypce i trzeba było znaleźć odpowiednio cienki, jasnobrązowy papier do podklejenia. Okazało się, że jest nie do zdobycia. W końcu wykorzystałem inny. Tak mnie ta książka intrygowała, że zamiast pracować nad nią, ciągle czytałem jakieś fragmenty – pokazuje jej skserowane strony i tłumaczy, że w wielu faktach nie zgadza się z autorem. Historia to jego konik. Czyta Aleksandra Krawczuka, interesuje się średniowieczem, dziejami Cesarstwa Rzymskiego i Śląska. Sporo książek gromadzi w domu a te, które się nie mieszczą – w pracowni.
Jedna z nich ma szczególny charakter. To pamiątka po babci – ilustrowana biblia w języku niemieckim (na zdj. poniżej). – To było drukowane na kamieniu litograficznym na podstawie ręcznych rysunków – tłumaczy. Takich książek w latach 60-tych pamiętam wiele na wysypiskach śmieci. Nikt ich wtedy nie doceniał – wspomina introligator. Niektóre z nich udało mu się jednak uratować, tak jak stare maszyny, których nie brakuje w jego introligatorni.
Pracownia z duszą
Rozglądam się dookoła i mam wrażenie, że czas się zatrzymał. Mój wzrok przykuwa stary, drewniany mebel, który wygląda jak komoda z wieloma wąziutkimi szufladkami. – To kaszta, czyli półka na czcionki – wyjaśnia pan Józef i wyciąga te, których najczęściej używa. Najmniejsze ledwo widoczne są na jego dłoni. Potem podchodzi do krajarki, żeby zademonstrować jej pracę. Moją uwagę o sile jego mięśni zbywa śmiechem: tu nie siła a technika ma znaczenie – tłumaczy. Maszyny mają ponad sto lat. Jest wśród nich też zszywnica, do której zakłada zawsze cieniutkie nici przeznaczone do szycia skóry. Są trwalsze niż te grube i nie wymagają na książkach podwójnych szwów. Stół montażowy to kolejny zabytek, który pochodzi z Zakładów Graficznych w Raciborzu. Pan Horny rysował na nim mapy dla ogrodów działkowych w Kietrzu.
Z największym entuzjazmem mój rozmówca opowiada jednak o maszynach do pisania. W pracowni jest ich pięć, ale to tylko część kolekcji. Niektóre ma z odzysku. Jest jeszcze maszyna do tłoczenia napisów na okładkach i wiele przedmiotów, które mają dla niego wartość sentymentalną. Mógłby opowiadać o nich bez końca, tak jak o książkach, które nie lubią chłodu, wilgoci i brudnych rąk. Te stare najlepiej przeglądać w rękawiczkach. Idealna temperatura to dla nich 20 stopni. Trzeba je chronić przed słońcem, kurzem i jak najczęściej wietrzyć. – Nikt nie namówi mnie na czytnik. Prawdziwe książki są jak płyty winylowe – mają dusze – podsumowuje pan Józef i wraca do swojej pracy. Zamykam drzwi pracowni i nagle trafiam do innej rzeczywistości. Na mojej komórce trzy nieodebrane połączenia. Wsiadam do samochodu i odruchowo wyłączam radio, w którym jak zwykle przegląd złych wiadomości. Od razu przypomina mi się pan Józef, który słucha tylko czeskich stacji, bo jak mówi, chce jeszcze trochę pożyć. Zanim docieram do redakcji zatrzymuję się w drogerii i kupuję białe bawełniane rękawiczki. Producent przeznaczył je wprawdzie do celów kosmetycznych, ale myślę, że do starych roczników Nowin będą idealne.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze