środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Jadłem larwy i widziałem palenie zwłok

26.02.2013 00:00 red

Na co dzień jest lekarzem. Jednak raz w roku Kordian Waroński ze Skrzyszowa wyjeżdża do egzotycznych krajów, gdzie realizuje się jako podróżnik-fotografik.

Anna Burda-Szostek: – Co było pierwsze: fotografia, czy podróże?

Kordian Waroński:
– Zaczęło się od podróżowania, a potem doszła fotografia. Przed 7. laty wraz z żoną stwierdziliśmy, że warto byłoby zobaczyć jakiś egzotyczny zakątek świata. Wcześniej wakacje spędzaliśmy typowo – w krajach europejskich i nad polskim morzem. Na pierwszą wyprawę wybraliśmy Kambodżę. Nigdy nie jeździmy na wycieczki organizowane przez biura podróży, wszystko organizujemy sobie sami. Znam biegle angielski i dogaduję się po hiszpańsku, więc z językiem nie ma problemu. Tak więc w internecie wyszukałem przewodników kambodżańskich, którzy mogli nas „oprowadzić” po tym kraju, ustaliłem wszystko mailowo, przez internet  kupiłem bilety lotnicze i pojechaliśmy.

– Jak przygotowuje się pan do podróży?

– Najpierw trzeba się zaszczepić, m.in. przeciwko żółtej febrze, durowi brzusznemu, kleszczowemu zapaleniu mózgu, tężcowi czy wściekliźnie. Na wakacje do Azji wyjeżdżamy zawsze nie wcześniej niż w listopadzie i nie później niż w lutym, bo tylko wtedy jest tam pogoda znośna dla Europejczyka, czyli takie całodobowe, ciepłe polskie lato. Zaczynaliśmy od wyjazdów dwu-, trzytygodniowych, teraz jeździmy na pięć tygodni. Samo zaaklimatyzowanie się do innych stref czasowych trwa czasem około tygodnia. Plan podróży opracowuję co do szczegółu. Oczywiście, zostawiam sobie furtkę, że jak gdzieś wyjątkowo mi się spodoba, to mogę tam pobyć trochę dłużej.

– Jakie kraje już pan odwiedził?

– Byłem w Indiach, Bangladeszu, Nepalu, Bhutanie, Birmie, Tajlandii, w Kambodży, Laosie, Chinach, Indonezji, w Malezji, na Borneo i w Singapurze. W Yunnanie, przy granicy z Syczuanem i Tybetem przez dwa tygodnie nie spotkaliśmy białego człowieka. To my dla tubylców byliśmy egzotyką. Jeśli chodzi o najciekawsze kraje – to niestety są te najbiedniejsze, jak Birma, Nepal i Bangladesz. Tam jest jeszcze dziewicza natura, czasem mam wrażenie, że oglądam tam sceny biblijne.

– Biegle zna pan angielski. Ale nie wszyscy mieszkańcy odwiedzanych przez pana krajów mówią tym językiem. Jak pan się z nimi dogaduje?

– Kiedy usiądzie się z miejscowymi, napije wspólnie herbaty, coś zje, to nie potrzeba nic mówić. Wytwarza się taka domowa atmosfera, przy której nie potrzeba słów. Ale czasami zdarzają się humorystyczne sytuacje. W hotelu w Chinach zamawiałem taksówkę. Wokół sami Chińczycy, a ci jak wiadomo prawie wcale nie znają angielskiego. Kiedy już myślałem, że się dogadałem, patrzę, a tu pod hotel przyjeżdżają dwie taksówki. Także w Chinach spotkaliśmy bardzo wylewnego faceta. Zaprosił nas do domu, częstował domowym jedzeniem i piwem własnej produkcji. Cały czas gadał, gadał, gadał. A co tylko upiliśmy trochę zielonej herbaty, już dolewał do pełna. Nie mogliśmy tego wytrzymać i kiedy facet się odwrócił, szybko stamtąd uciekliśmy. On wybiegł za nami na drogę i coś krzyczał, machając rękami. Pomachaliśmy mu na „do widzenia” i uciekliśmy.

– W każdym kraju obowiązują jakieś konwenanse. Czy zdarzały się panu niezamierzone wpadki?

– Raczej nie, bo wybierając się do danego państwa, wiele czytam na jego temat, także o przyjętych tam formach zachowania się. W Singapurze np. nie wolno pluć na ulicy, czy żuć gumy, bo od razu jest mandat. W wielu azjatyckich krajach jedzenie podaje się tylko prawą ręką, bo lewa jest nieczysta, służy do obsługi w toalecie. Podanie nią  posiłku dla miejscowych jest ogromną obrazą. W Tajlandii nie wolno dotykać głowy, bo jest uważana za świętą, a najgorszym przewinieniem jest tu wskazywanie na kogoś podeszwą stopy.

– Podróżując ma pan okazję spróbować egzotycznej kuchni.

– Początkowo baliśmy się jeść na ulicach, bo wszystko wydawało się brudne, niesmaczne. Ale kiedy spróbowaliśmy, zasmakowaliśmy w tym. Jemy to, co przeciętny mieszkaniec danego kraju. Na Borneo np. jedliśmy duże, białe larwy spulchniające ziemię. Próbowaliśmy też alkoholu wytwarzanego przez tubylców. Nie zawsze tak do końca wiemy, co jemy. Przypuszczam, że w Chinach mogły to być nawet psy. Kiedyś jedliśmy rosół „z kury”, z którego, po zagarnięciu zupy chochlą, wyłowiliśmy głowę jakiegoś ptaka z zakrzywionym dziobem…Widzieliśmy smażone szczury nadziane na patyk, smażone mrówki, koniki polne i tarantule, które miejscowi chrupali jak chipsy. Ale na takie delikatesy się nie zdecydowaliśmy. Przestrzegamy jednej zasady: gdziekolwiek jemy zawsze musi to być albo smażone, albo gotowane. I żadnej wody z kranu, tylko butelkowana. Trzeba też pamiętać, by nie myć zębów wodą z kranu, bo można się nabawić wielu chorób przewodu pokarmowego. A jeśli chodzi o mycie – to nieraz są takie warunki, że niestety, ale przez kilka dni nie ma się gdzie umyć.

– Co pana, jako podróżnika-fotografika interesuje szczególnie?

– Uwielbiam fotografować ludzi, ich twarze, pracę. Bardzo rzadko zdarza się, że ktoś mi odmawia pozowania. Staram się pokazać miejscowym, że są dla mnie bardzo ważni i oni to czują. Otwierają się i pozwalają uczestniczyć np. w różnych obrzędach. Byłem np. na ceremonii zabijania zwierząt w Indiach, a w Nepalu widziałem palenie zwłok. Lubię też egzotyczne krajobrazy – np. pola ryżowe o wschodzie słońca.

– Jaki kraj wydaje się panu wyjątkowo ciekawy?

– Takim podróżniczym hardcorem jest Bangladesz. Tam nie zapuszczają się zwykli turyści. Jeżdżą tam albo biznesmeni, albo typowi fotograficy. Przez kilka tygodni pobytu nie spotkaliśmy tam ani jednego turysty. Czasem czuliśmy się jak eksponaty, które miejscowi pokazywali sobie palcami, dotykali nas, czasem szarpali za ubrania, przystawali pytając: „no bangla?”, czyli czy nie mówimy po bangladesku. Robili nam  zdjęcia komórkami. W Bangladeszu, kraju wielkości połowy Polski, mieszka 160 mln ludzi, z tego większość – w kilku miastach. Nie trudno więc sobie wyobrazić, jaki tam jest ścisk. Bywaliśmy już w różnych miejscach – np. na zatłoczonych azjatyckich targowiskach, ale to, co zobaczyliśmy w Bangladeszu przeszło wszelkie nasze wyobrażenia. Żeby tłum nie zniszczył mi aparatu fotograficznego, musiałem trzymać go w ręku nad głową.

– Podróżując był pan kiedyś w niebezpieczeństwie?

– Tak, właśnie w Bangladeszu. Tam są duże napięcia polityczne, na ulicach non stop manifestacje. Nieraz pół dnia siedziałem w pokoiku hotelowym, bo wyjście na zewnątrz mogło grozić nawet śmiercią. Raz wjechaliśmy przypadkowo w tłum demonstrantów. Zaczęli nam walić w samochód, urwali lusterko. Było ostro. Szybko się stamtąd zmyliśmy, a następnego dnia przeczytaliśmy w gazecie, że podczas tej manifestacji zginęło 15 osób. Czasem też lokalna władza przygląda nam się jak potencjalnym szpiegom i przydziela „ogon”. Ale trzeba powiedzieć, że większość ludzi, których przyszło nam spotkać, jest do podróżników nastawiona bardzo przychylnie.

– Co z dotychczasowych wypraw utkwiło panu w pamięci najbardziej?

– Wyzysk dzieci w Bangladeszu. Kiedy tylko nauczą się chodzić wykorzystywane są do ciężkiej pracy przez 7 dni w tygodniu. Pracują po 12 godzin dziennie za od 6 do 10 dolarów miesięcznie. Robiłem kiedyś reportaż fotograficzny w wypalarni cegieł. Ciężka praca ponad siły. Ludzie są tak finansowo zależni od swojego pracodawcy, że jak on pstryknie palcem i pozbędzie się pracownika, to on i jego rodzina nie przeżyje, bo nie będzie miał za co kupić jedzenia. Pracownicy całymi rodzinami śpią w barakach przy cegielni, na parcianych workach rozłożonych na glinianej podłodze. Jedzą ze wspólnej miski, oblepionej przez tysiące much. Toaleta to dół za barakiem. Patrząc, w jakich warunkach ci ludzie żyją mogę powiedzieć, że nasze zwierzęta gospodarskie żyją w luksusie. Pamiętam też taką scenę: poprosiłem kilkuletniego chłopaka, żeby przewiózł mnie łódką na drugą stronę rzeki. W podziękowaniu dałem mu równowartość półtora dolara. Ze strachu zbladł i nie chciał tego wziąć. To dziecko nigdy w życiu nie miało w rękach takiej sumy.

– Patrząc na taką biedę, zwłaszcza dzieci, trudno chyba przejść obok tego obojętnie?

– Nieraz człowiekowi chce się płakać. W podróż zawsze zabieramy ze sobą dodatkową walizkę z prezentami. Np. do Laosu przywieźliśmy walizkę długopisów, ołówków i zeszytów, które rozdaliśmy dzieciom. Do Birmy i Bangladeszu zabraliśmy dla miejscowych  mnóstwo ciuchów. Wozimy też słodycze, pastę do zębów. Są sytuacje, kiedy patrząc na upodlenie ludzi, ich biedę, poniżenie, odkładam aparat. Tak było w przypadku kilkuletnich, bardzo wyniszczonych chłopców, wdychających na ulicy klej z torebek. A tuż obok, bogatsze dzieci kupowały sobie lody. Niezwykły kontrast.

– Czy jako lekarz musiał pan kiedyś ratować życie mieszkańcom odwiedzanych przez pana krajów?

– Nigdy nie przyznaję się, że jestem lekarzem, bo w tamtych krajach są oni traktowani niemal jak bogowie. Po prostu zamęczyliby mnie. Zawsze mówię, że pracuję w laboratorium medycznym. Ale oczywiście zdarza mi się, że pomagam mieszkańcom. W Nepalu zobaczyłem kobietę, z ogromną, ropiejącą raną nogi. Zakażenie podudzia było już bardzo zaawansowane. Dałem jej środki opatrunkowe, antybiotyk, maść. Wszystkie leki pierwszej potrzeby mam zawsze ze sobą i nieraz przychodzi mi pomagać tubylcom.

– Dziękuję za rozmowę.



Kordian Waroński –  jest lekarzem rodzinnym, medycyny pracy, pracuje także w hospicjach domowych. Ma 42 lata, żonaty, dwoje synów.

  • Numer: 9 (642)
  • Data wydania: 26.02.13