Lichwa z sercem
Biurko pana Bolesława stoi daleko od drzwi. – To jest związane z pewną energią. Gdyby stało za blisko, to by pieniądze uciekały – żartuje szef lombardu. To najważniejszy mebel. Temu, co dzieje się przy jego blacie ze ścian przygląda się św. Mikołaj i papież polak. Obrazek tego ostatniego też przyniósł ktoś, kto potrzebował pieniędzy.
Do lombardu i komisu pana Bolesława prowadzi kilka betonowych schodków. To po nich od lat ludzie targają telewizory, lodówki i rowery. Wszystko, co ma jakąkolwiek wartość i może służyć jako zastaw do ekspresowych pożyczek. Na kilkudziesięciu metrach prawdziwa galeria ludzkiej biedy. I tej prawdziwej i tej udawanej. Tu nie marnuje się żaden skrawek miejsca. Pod sam sufit piętrzą się wieże i sprzęt audio, na drugiej ścianie jeden na drugim wiszą rowery. Aby dopchać sie do pana Bolesława trzeba ominąć telewizory. Po drodze jest jeszcze boiler na ciepłą wodę, który ktoś w desperacji zerwał ze ściany i tu przyniósł. To, co ludzie zostawiają w lombardzie Grosik, sprzedawane jest kilka metrów dalej w komisie Bolko. Oczywiście, gdy właściciel się nie pojawi. – Kiedyś na rynku nie było towaru, a więc ludzie przychodzili tu wypatrzeć coś do kupna. Wtedy interes się naprawdę kręcił. Nadążyć z obsługą ludzi nie mogłem. Teraz już tego głodu towaru nie ma. Sprzęt RTV można kupić za niewielkie raty. Nikt już nie szuka tego w lombardzie czy naszym komisie – mówi Bolesław Łubocki, szef lombardu.
Stówa na dwa tygodnie
W lombardzie drzwi nadal się nie domykają. Młody mężczyzna kładzie na biurku obrączkę. Wygląda na złotą. Na stole ląduje wysłużona precyzyjna waga. Sądząc po wyglądzie, musiała już przeważyć kilogramy złota. – Najpierw sprawdzam próbę – mówi szef lombardu, próbując wypatrzeć przez okular niewielkie oznaczenie. – Jest trójka, pięć osiem trzy – rzuca pod nosem. Niewielka obrączka trzeciej próby złota waży 3,1 grama. – Mogę dać 150, góra 200 złotych – proponuje pan Bolesław. – Sto wystarczy – mówi mężczyzna deklarując, że wróci po obrączkę przed „piętnastym”. Kilka stuknięć na klawiaturze kalkulatora i wszystko jasne, szybka pożyczka będzie kosztowała klienta lombardu 21 złotych. Obrączka trafia do pudełeczka po zapałkach. Pan Bolesław odwija z rolki cenówkę i nakleja na pudełeczko nanosząc nowy numer umowy. Złoto będzie tu czekać na właściciela, aż ten wróci z pieniędzmi. – Kiedy zaczynałem ten biznes ze wspólnikiem, nie wiedziałem, jak długo będę sie tym zajmował. I tak tkwię w tym dwadzieścia lat, ale nie żałuję – mówi pan Bolesław, kończąc wypisywać umowę pożyczki.
Pożyczka kosztuje
Drzwi. Kobieta w sprawie zastawionego telefonu. Prosi o przedłużenie umowy. Pan Bolesław odnajduje ją szybko w segregatorze. – Do kiedy? –pyta. – Do dziesiątego – mówi klientka. Sprawa załatwiona. Jak to się zaczęło? Był rok 1992 i Bolesław Łubocki, z zawodu inżynier metalurg, zastanawiał się w co zainwestować zarobione w Stanach Zjednoczonych pieniądze. – To były szalone czasy. W Polsce rodził się kapitalizm. Wspólnik zaproponował otworzenie lombardu. To był w tamtych czasach jedyny taki punkt w Raciborzu. Ludzie przyjeżdżali z innych miast do nas – wspomina. Jak tłumaczy szef, większość ludzi pożycza małe sumy po kilkaset złotych. – Lombard ma w porównaniu do banku stosunkowo wysokie koszty pożyczki i po prostu sie nie opłaca pożyczać na dłuższy okres. To ekspresowe pożyczki. U nas klient ma pieniądze od razu. My zaspokajamy te pierwsze potrzeby. Coś za coś – tłumaczy.
Biznes jak każdy
Drzwi. Kobieta wchodzi i pyta czy pan Bolesław przyjmie komputer. Jest nowy, do tej pory spłacono dwie raty. Po chwili wraca, taszcząc kartonowe pudło. Na stole lądują pieniądze. – Tylko spokój nas może uratować – rzuca pan Bolesław, rozładowując napięcie. – To już drugi komputer w ostatnim czasie. Wczoraj też komputer zastawiła emerytowana nauczycielka – wspomina. Przez lombard pana Bolesława przewija się cały przekrój społeczeństwa. Są i emeryci, którym zabrakło do pierwszego na jedzenie lub węgiel, są i młodzi, którzy potrzebują gotówki na imprezę. Przy biurku siada i drobny pijaczek i biznesmen, który potrzebuje nagle parę tysięcy na interes. – Ci ostatni to i samochody zastawiali. Potem stały u mnie i czekały na właściciela, bo mi żal je było sprzedać. Mam za miękkie serce i wiele ludzi to wykorzystuje. Próbując mnie zmiękczyć. Jestem człowiekiem i nie da się zabić tej wrażliwości na ludzkie nieszczęścia. Czasem emocje biorą górę. Żartuję, że ten mój biznes to taka „lichwa” z sercem – mówi z uśmiechem właściciel lombardu.
Policja często wpada
Drzwi. Tym razem kupiec. Nastoletnia dziewczyna przymierza but narciarski. Za duży. Pan Bolesław odradza kupno, tłumacząc, że się będzie jej źle jeździło. Mniejszych nie ma. Pan Bolesław traci klienta. Najważniejsze jest zaufanie. – Czasem przyjmuję rzeczy, wiedząc od razu, że na pewno ich nie sprzedam. Mimo to wierzę, że klient wróci po swoją własność. Dużo się traci przez nieuczciwych. Człowiek nie wie czy telefon jest kradziony, skoro ktoś przynosi aparat ze wszystkimi umowami. Bez dowodu osobistego nie ma pożyczki. Już dziś policja była i myszkowała. Szukali jakiejś skradzionej obrączki – wspomina. Za te rzeczy nikt panu Bolesławowi nie zwraca. To spore pieniądze. – Mogę próbować zakładać ludziom sprawy cywilne, ale nie mam na to czasu. Dużo też się traci na tym sprzęcie audio, co zalega i się kurzy. Teraz można wziąć nowy sprzęt na raty – tłumaczy szef Grosika.
Szczęka pod zastaw
Drzwi. Przez lombard cicho przemyka młody mężczyzna. Wyciąga pieniądze i spłaca dług z odsetkami. Pan Bolesław wydaje mu jego rzeczy – komputer i aparat cyfrowy. Mężczyzna dziękuje i wychodzi ze swoją własnością. Ludzie zastawiają wszystko. Najchętniej przyjmowane jest złoto, bo jego wartość jest w miarę stała i to dobra inwestycja. Klienci przynoszą wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Ostatnio młodzi ludzie przynieśli… protezę zębową. – Znaleźli ją gdzieś i wpadli na pomysł, że ją spieniężą. Tłumaczyli, że są w niej złote zęby, ale podziękowałem im, bo co bym z tym później zrobił – śmieje się przedsiębiorca.
Chcą mówić
Drzwi. Mieszkanka powiatu raciborskiego, wykupuje jedną obrączkę z zastawionej biżuterii. Pan Bolesław wychodzi na zaplecze. – Wie pan, trudna sytuacja, człowiek już nie wie, za co ma żyć – zwraca się do mnie pod nieobecność szefa. Właśnie ta potrzeba mówienia towarzyszy większości klientów pana Bolesława. – Ludzie mają jakąś taką potrzebę usprawiedliwiania się i tłumaczenia co ich do tego zmusiło. Staram się ich jakoś rozluźnić. Trzeba być człowiekiem. Przez te 20 lat ratowałem kilkadziesiąt tysiące ludzi. To stosy umów i najróżniejszych sytuacji życiowych. To byli ludzie po pożarach, czy z chorymi dziećmi. którzy potrzebowali na „już” pieniądze. Zdarzają się sprawy naprawdę gardłowe. Człowiek się tego nasłucha w pracy. W dzisiejszych czasach ludzie patrzą tylko na pieniądze, a nie widzą uczuć. Każdy z nas ma jakąś tam energię. Ja wiem, że rzeczy od złych ludzi nie znajdują później nabywcy – kończy.
Adrian Czarnota
Najnowsze komentarze