Osiem lat więzienia dla prokuratora jerzego Hopa
29 lutego Sąd Okręgowy w Katowicach wydał wyrok w bezprecedensowej sprawie, bo dotyczącej najwyższego rangą urzędnika polskiego wymiaru sprawiedliwości, który trafił do aresztu.
Jerzy Hop z Rybnika, były szef Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach, za wyłudzenie od firm 1,7 miliona złotych i przekroczenie uprawnień usłyszał karę ośmiu lat pozbawienia wolności. Musi również zapłacić 72 tysiące złotych grzywny. Z kolei karę 2 lat więzienia w zawieszeniu na pięć lat sąd wymierzył współoskarżonemu Krzysztofowi G., długoletniemu przyjacielowi Hopa. To on przyznał się do winy i opisał cały mechanizm procederu wyłudzania pieniędzy od firm. Obaj oskarżeni zostali zobowiązani do częściowego naprawienia szkody. – Zakładom Tłuszczowym Bielmar z Bielska-Białej muszą zapłacić 5 tysięcy złotych, Śląskiej Wytwórni Wódek Gatunkowych Polmos 14 tysięcy złotych – wylicza sędzia Jacek Krawczyk, rzecznik prasowy ds. karnych Sądu Okręgowego w Katowicach. Wyrok nie jest prawomocny.
Nikt nie jest bezkarny
Odczytanie liczącego 120 stron wyroku w procesie przeciwko Jerzemu Hopowi i Krzysztofowi G., zajęło w środę sędziemu aż pięć godzin. – Na pewno z jednej strony można powiedzieć, że ten wyrok pokazuje, że nawet prokurator wysoko usytuowany w hierarchii prokuratury ponosi pełną odpowiedzialność karną za swoje czyny. W tej konkretnej sprawie artykuł 32 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej mówiący o równości wobec prawa, z pewnością nie był martwy. Ten proces pokazuje, że nie ma osób, które potencjalnie nie mogłyby popełnić przestępstwa. Na pewno ta sprawa w jakiś sposób kładła się cieniem na prokuraturze – mówi prokurator Paweł Basa z Prokuratury Okręgowej w Krakowie, który przez siedem lat zbierał dowody na przestępczą działalność Hopa.
Żył ponad stan
Cała sprawa wypłynęła w 2002 roku dzięki publikacji prasowej. Dziennikarze Newsweeka przez kilka tygodni tropili prokuratora, skrupulatnie podliczając jego wydatki. Te były znacznie wyższe niż łączne dochody jego oraz jego małżonki zatrudnionej jako nauczycielka w jednej ze szkół średnich. Oszacowali również jego majątek, w tym nowo wybudowany dom w willowej dzielnicy oraz samochody. Prokurator usprawiedliwiał swoje wydatki pomocą rodziny żony. Jego teściowa miała otrzymać znaczny spadek po swoim mężu, żołnierzu armii Andersa. Miała płacić czynsz, dać 100 tys. na dom i dopłacić do kupna pięciu luksusowych aut. Tajemniczy majątek miał być ponoć ukryty w klasztorze, jednak jego właścicielka nie potrafiła doręczyć sądowi nawet jednego banknotu i banderoli spinającej dolary. Jeszcze tego samego dnia kiedy ukazał się artykuł w Newsweeku, Hop w trybie pilnym został wezwany na dywanik przez ówczesną minister sprawiedliwości Barbarę Piwnik. Do zarzutów dziennikarzy nie przyznał się, odgrażając się, że będzie żądał od Newsweeka 300 milionów złotych. Wobec narastającej wrzawy w mediach został odwołany ze swojego stanowiska. Pracę stracił wówczas jego brat Wojciech H., który do czasu publikacji gazety był z kolei szefem Prokuratury Okręgowej w Słupsku. Powód? Na początku lat 90. miał również zasiadać we władzach firmy American Computer Service. Tej samej, która widniała na lewych fakturach, które otrzymywali darczyńcy i która należała do oskarżonego Krzysztofa G.
Bieda śledczych
Biznesmeni i prezesi śląskich firm mieli w latach 1993 - 2002 wręczać Hopowi pieniądze na zakup kserokopiarek, faksów, tonerów dla tonącej ponoć w ubóstwie prokuratury. Za wsparcie otrzymywali faktury wystawione przez American Computer Service w Rybniku, firmy należącej do drugiego oskarżonego – Krzysztofa G. Hop przekonywał przedsiębiorców, że kupowany za ich pieniądze sprzęt musi być kompatybilny z już posiadanym, proponował więc, że sam załatwi formalności z firmą, która jest stałym dostawcą prokuratury czyli ACS. Choć początek śledztwu dała publikacja prasowa, dopiero podczas prokuratorskiego postępowania na jaw wyszła skala przestępstw. Biznesmeni przekazywali mu gotówkę, jednorazowo nawet po 10 tys. zł. Gdy któryś proponował, że sam kupi sprzęt, Jerzy Hop uprzejmie odmawiał. Podczas śledztwa zabezpieczono około 550 faktur. Na 143 z nich podpisał się Krzysztof G. Hop, fałszując podpis i pieczątkę wspólnika, podrobił ich około 390. – Zgubiła go pycha i arogancja, był pewien, że nikt nie jest w stanie postawić mu takiego zarzutu – uzasadniał środowy wyrok przewodniczący składu sędziowskiego sędzia Piotr Pisarek.
To nadal prokurator
Hop po uchyleniu immunitetu prokuratorskiego w listopadzie 2002 roku, został aresztowany. Na wolność wyszedł w listopadzie 2005 roku, po wpłaceniu 50 tysięcy złotych kaucji. Nigdy nie przyznał się do zarzucanych czynów. Na sali rozpraw czuł się bardzo pewnie. Donośnym głosem przekonywał o swojej niewinności. Twierdził między innymi przed sądem, że stracił posadę szefa katowickiej Prokuratury Apelacyjnej z powodów... politycznych, a konkretnie z powodu Leszka Millera, byłego premiera. Potrafił doprowadzić do przełożenia rozprawy choćby z powodu... bólu głowy, który nie pozwalał mu się skupić i składać wyjaśnień. – Sąd nie wie, co to znaczy od 2,5 roku budzić się w areszcie – żalił się na sali. Już na samym początku procesu sąd wyraził zgodę na publikowanie wizerunku i nazwiska oskarżonego, gdyż przemawia za tym ważny interes społeczny. – Dlaczego taka kara? To przede wszystkim kara za stanowisko. Gdyby to był ktokolwiek inny, to na pewno kara byłaby zdecydowanie niższa. Jednak gdy dopuszcza się tego jeden z najwyższych urzędników w państwie, i to ten, który ma ścigać przestępców, to kara nie może być niska – uzasadniał wyrok sędzia Pisarek. Zdaniem sądu oskarżeni naciągnęli w sumie aż 65 firm i osób. Pieniądze trafiały do ich kieszeni a z darowizn nigdy nie został zakupiony jakikolwiek sprzęt. Jerzy Hop niedawno przeszedł w stan spoczynku i formalnie nadal jest prokuratorem, bo jego sprawa dyscyplinarna się... przedawniła. Nadal również może liczyć na wynagrodzenie z tego powodu. Środowy wyrok nie jest prawomocny.
Adrian Czarnota
Najnowsze komentarze