Sobota, 1 czerwca 2024

imieniny: Jakuba, Hortensji, Gracjany

RSS

Małżeństwo trzyma człowieka w pionie

14.02.2012 00:00 red

WODZISŁAW – O pierwszym pocałunku, cichych dniach i pilotażu w małżeństwie, z Teresą i Władysławem Szymurami z Kokoszyc, którzy w tym roku obchodzą 51. rocznicę ślubu, rozmawia Anna Burda-Szostek.

Anna Burda-Szostek: Przez jedną kadencję był Pan radnym Wodzisławia, przypuszczalnie zdobył by Pan mandat radnego na drugą kadencję. A jednak zrezygnował Pan z kandydowania i zrobił to dla żony.

Władysław Szymura: Tak, chciałem pobyć więcej czasu z żoną. Będąc radnym nie miałem dla niej czasu. A tak możemy się sobą cieszyć, latem spędzamy wspólnie czas w ogrodzie, przy kwiatach i krzewach, pijemy kawę, rozmawiamy, chodzimy na długie, nieraz 10-kilometrowe spacery albo jeździmy na rowerach.

Teresa Szymura:
Potrafimy zachwycić się każdym kwiatkiem, wyjeżdżamy wspólnie do Wisły, do Rud Raciborskich, czy Szymocic. A zimą dużo czytamy, zwłaszcza beletrystykę i książki historyczne.

Po 50 latach małżeństwa nie znudziliście się Państwo sobą?

T.S.: Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej potrafimy się sobą cieszyć. I to jest nasza recepta na starość. Cieszymy się z każdego spędzonego wspólnie dnia. Miłość trzeba odświeżać: ucałować się, przytulić. W naszym życiu nie wszystko było idealne, ale kiedy jest szczera miłość, to przezwycięża każde niepowodzenie.

W.S.: Żona była i jest moją jedyną i prawdziwą miłością.

A kiedy nad państwa małżeństwem wisiały czarny chmury?

W.S.: Napisałem dla potomnych biografię, na pamiątkę dla wnuków, ale i żeby się nie wybielać. Nasze małżeństwo przyrównałem tam do drogi, wyboistej, z bardziej lub mniej niebezpiecznymi zakrętami. Pojazd, który prowadziłem nieraz wpadał do rowu, a wszystko przez alkohol. Ale kilkadziesiąt lat temu zacząłem prostować te zakręty i dzięki Bogu i pilotce-żonie (śmiech) udało mi się wyjść cało z opresji.

T.S.: Bywało, że mąż przychodził z pracy w kopalni pijany. A ja w życiu nie piłam alkoholu i tego nie tolerowałam. Wstydziłam się za męża, choć nigdy nie chodził pijany po ulicy. Ale i tak było to dla mnie trudne do przeżycia, robiłam wszystko, żeby dzieci nie widziały męża w takim stanie. Te pijane powroty zawsze kończyły się awanturą, bo nie umiałam tego znieść. Potem były ciche dni, czasem trwały nawet tydzień. Ale mąż zawsze potem przeprosił, ucałował.

W.S.: Czułem się winny. Na szczęście opamiętałem się i zdążyłem odbudować to, co straciłem przez 15 lat picia. Dowodem tego jest moja praca na rzecz samorządu, różne nagrody, które otrzymałem. Ale żadne zaszczyty nie mogą równać się ze szczęściem i szacunkiem, które widziałem w oczach żony i dzieci.

T.S.: Tak naprawdę to o nic innego się nie kłóciliśmy, tylko o alkohol. A i te kłótnie były tak dawno, ponad 30 lat temu, że staram się o tym nie pamiętać.

A pamiętacie Państwo jak się poznaliście?

W.S.: W Urzędzie Miasta w Wodzisławiu. Ja tam praktykowałem, a moja przyszła żona była referentką. Wszystko mi się w niej podobało: oczy, włosy, figura.

T.S.: No, mnie się też spodobałeś, byłeś szykowny, bardzo przystojny, gustownie ubrany, szarmancki. Teraz zapominasz mnie już przepuścić w furtce, czy podać płaszcz i o to mam pretensje (śmiech).

W.S.: Wyczytałem, że trzeba zawsze iść przed żoną, żeby nie wpadła do jakiejś dziury (śmiech). A poza tym nadskakiwanie nie leży w mojej naturze. A jeśli chodzi o to, co spodobało mi się w żonie, to oczywiście także jej charakter. A jest twarda, konsekwentna i umie postawić na swoim. Zazwyczaj to ja muszę jej częściej ustępować.

T.S.: Każde z nas musiało się nauczyć sztuki ustępowania, to podstawowa rzecz w małżeństwie.

Pamiętacie swój pierwszy pocałunek?

T.S.: O, to było może pół roku od chwili poznania. Byliśmy chowani w takim rygorze, że o tym długo nie mogło być mowy. Nie mówiąc już o jakichś wspólnych wyjazdach. Zawsze mieliśmy do siebie ogromny szacunek i dlatego mam dziś ogromne poczucie swojej wartości. Dla mnie życie w konkubinacie jest nie do pojęcia. Ślub wzięliśmy po półtorarocznym okresie narzeczeństwa. Wesele było w moim domu rodzinnym w Turzy Śl. Ja w białej sukni, mąż w granatowym garniturze. Do ślubu jechaliśmy „warszawą”. W menu były rolady, kluski śląskie i modro kapusta, na deser tradycyjny kołocz. Tańce odbywały się na placu przed domem, pod rozłożystą wierzbą. W niedzielę tam był nasz ślub, a następnego dnia w tym samym miejscu stała już młockarnia. Zboże nie mogło przecież czekać.

Po pół wieku bycia razem dalej tak samo się sobie podobacie, jak podczas pierwszych randek?

W.S.: Żona podoba mi się dziś tak samo, jak wtedy, gdy zobaczyłem ją pierwszy raz. Nigdy nie żałowałem swojego wyboru. Zawsze chciałem mieć szczęśliwą rodzinę, dzieci. Kawalerskie życie niesie więcej złych pokus. Małżeństwo trzyma człowieka w pionie, co nie znaczy, że życie singla jest mniej wartościowe, pod warunkiem, że żyje się też dla innych.

T.S.: Małżeństwo to świętość. Przyrzeka się przecież drugiemu człowiekowi miłość na całe życie.

Co po latach zmienilibyście w sobie nawzajem?

T.S.: Chyba nic. Niech zostanie tak jak jest. Dobrze nam ze swoimi słabościami. Na przykład mąż jest konserwatystą, nie lubi zmian i gdybym go słuchała, to do dziś mieszkalibyśmy w piwnicy (śmiech).

W.S.: W żonie nic bym nie zmieniał. Chociaż tak, życzyłbym jej żeby jadła trzy razy dziennie, a nie trzynaście, chociaż tego po niej nie widać. Nie potrafię zrozumieć, jak można być głodnym do przesady. Żona najpierw podjada, a potem narzeka, że na wadze jej przybyło. Codziennie słyszę: „Jezus, po co ja to jadłam!”. Ale da się z tym żyć (śmiech).

Dziękuję za rozmowę.

  • Numer: 7 (588)
  • Data wydania: 14.02.12