środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Burmistrz Hawel – Nie zawsze byłem grzeczny

21.12.2010 00:00 tora
Gdzie znajdował się pierwszy, wyburzony już dom rodzinny burmistrza? Gdzie poznał pierwszą miłość? Dlaczego dostał dziennikiem szkolnym po głowie i dlaczego chował się przed chłopakami z Rydułtów? O tym wszystkim Marek Hawel opowiada podczas zimowego spaceru po mieście.

Centrum Pszowa, zbieg ulic Traugutta i Pszowskiej. Wśród ośnieżonych choinek stoi pomnik – obelisk ustawiony dla upamiętnienia włączenia Śląska do macierzy. 41 lat temu przyjechał tu, po narodzinach w szpitalu w Knurowie, Marek Hawel. I mieszkał z rodzicami i dziadkami cztery lata.

Lizaki za złotówkę

Bo wtedy w tym miejscu, dwa kroki od bazyliki, stał budynek. W kamienicy znajdował się też bardzo dobry sklep mięsny. Z tyłu był budynek, w którym pradziadek burmistrza prowadził przed wojną masarnię. Zakład mięsny został po wojnie znacjonalizowany, czyli odebrany właścicielowi przez komunistów i upaństwowiony, a ostatecznie zamknięty. Kiedy Marek Hawel przyszedł na świat, była to już opustoszała rudera. Dziadek małego Marka był rolnikiem. Za domem miał  chlewik i dwa konie. Bramą wyjazdową znajdującą się przy dzisiejszej aptece  wyjeżdżał furą na pola. Wówczas w miejscu apteki był sklep wielobranżowy, w którym dzieciarnia kupowała lizaki – kodżaki i landrynki za złotówkę. Młodszemu pokoleniu Czytelników spieszymy wyjaśnić, że nazwa lizaków wzięła się od słynnego amerykańskiego serialu policyjnego Kojak, w którym tytułowy bohater, inspektor, zajadał się kulistymi słodyczami na patyku. – No i oczywiście kupowaliśmy tam donaldy, gumy do żucia z obrazkiem, na które był szał. Guma była mniej ważna od obrazka. Wszyscy mieliśmy kolekcje obrazków, którymi wymienialiśmy się – mówi Marek Hawel.

Książki spod lady

W pobliżu znajdowała się księgarnia. – Mój ojciec był maniakiem książkowym. Dosłownie je pochłaniał, tak więc księgarnię odwiedzaliśmy często. Książki były tanie, tyle, że było ich mało. Tata kupował książki spod lady. Takie były czasy. Potem przekazał mi kilka tysięcy egzemplarzy, które teraz mam dosłownie w całym domu – wspomina Marek Hawel.

Dziadkowie burmistrza mieszkali w domu do jego wyburzenia pod koniec lat 70. Marek Hawel miał jedenaście lat, kiedy dom jego wczesnego dzieciństwa zniknął z krajobrazu Pszowa. Część pustego placu robotnicy zabrali pod poszerzaną ulicę Traugutta. Powstał prawoskręt na Racibórz. Na placu posadzono krzewy i drzewa, z czasem ustawiono tam obelisk. Dziś to stały punkt obchodów uroczystości państwowych. Marek Hawel składając kwiaty, czy paląc znicze robi to w miejscu, w którym jako malec bawił się klockami.

Trauma ze szkoły

Idziemy ulicą Traugutta w kierunku stadionu Górnika Pszów. Dochodzimy do Szkoły Podstawowej nr 1. Ta pierwsza szkoła Marka Hawla to nie tylko pierwsze znajomości, przyjaźnie, ale też traumatyczne wspomnienia. – Nie zawsze byłem grzeczny i pamiętam kilka trudnych chwil. Byłem trochę roztrzepany, dlatego czasem dostałem od pani dziennikiem w głowę. Pamiętam na przykład, że były ćwiczenia, a ja myślałem o niebieskich migdałach. Dzieci robiły już skłony, a ja jeszcze przysiady – mówi Marek Hawel. Zauważa, że wtedy były inne czasy. Dziecko nie było tak nietykalne jak dziś. Oberwało w głowę dziennikiem, albo kijem w inną część ciała, a nikomu nie przyszło do głowy skarżyć na nauczyciela. – Te drobne kary cielesne wyszły nam na dobre – twierdzi burmistrz.

Miłość z lodowiska

Okres szkolny to były również pierwsze miłości. Ale o nich rozmawiamy już przy lodowisku. Przy lodowisku dlatego, że 15-letni Marek Hawel spędzał tam sporo czasu. Dziewczyn było kilka. Imion burmistrz nie zdradza. Wspomina, że miał zatarg z dwoma chłopakami z Rydułtów z powodu swojej dziewczyny. Nie spodobało mu się, że jego sympatia wpadła jednemu z rydułtowików w oko. – Było to dla mnie dość niebezpieczne zdarzenie. Moi koledzy w większości byli z bloków, więc mieli dwa kroki na lodowisko. Ja wtedy mieszkałem już przy Kasprowicza, więc miałem więcej do przejścia. I to samotnie. Więc chodziłem opłotkami, żeby nikt mnie nie dorwał – mówi.

Idziemy na Rydułtowy

Lodowisko to był teren pszowików. A że lubili z niego korzystać również młodzi ludzie z Rydułtów, dochodziło do spięć. Podobnie, jak w Rydułtowach z powodu basenu. Tego samego, w którym obecnie mieści się Rydułtowskie Centrum Kultury. – Spięcia pszowsko – rydułtowskie były wtedy dość słynne i głośne. Oni uciekali z lodowiska. A my z basenu – wspomina burmistrz. – Nie było to jakieś chuligaństwo, ale drobne spięcia były. Powiedziałbym szczeniackie. Również z dziewczynami. Te z Pszowa miały np. kuzynki z Rydułtów, więc było już się o co spierać – przyznaje burmistrz. Międzymiastowe animozje nie przeszkodziły nastoletniemu Markowi chodzić do liceum w Rydułtowach. Okres wspomina bardzo dobrze, nawiązał wówczas sporo znajomości i przyjaźni.

W Lampie Alladyna grałem sułtana

Miejscem, które Marek Hawel darzy szczególnym sentymentem jest Miejski Ośrodek Kultury. – Były dwa okresy, w których związałem się z MOK – mówi burmistrz. W czasach szkoły podstawowej uczył się grać na pianinie. Wówczas był to Dom Kultury Kopalni Anna. Występował też w przedstawieniach, które jego podstawówka przygotowywała razem z domem kultury. – W Lampie Alladyna grałem sułtana. W innym przedstawieniu grałem rolę tytułową Kota w Butach. Także trochę poszalałem na scenie. Miałem wtedy kłopoty z jąkaniem. Było to dla mnie czasami krępujące w podstawówce. Występy bardzo mi pomogły przełamać tę niedoskonałość. Brałem udział w konkursach recytatorskich, ale jakoś w przyszłości nie widziałem się jako aktor – wspomina Marek Hawel. Sporo czasu spędzał w kawiarni na ostatnim piętrze domu kultury. Popijał herbatę i zajadał się galaretką firmową. Galaretka ze śmietaną zyskała status kultowej, dlatego, że po prostu była, co w tamtych czasach już stanowiło pewien fenomen.

Rock to jest to

Drugi okres wiąże się już z karierą zawodową. Po przejęciu placówki od kopalni po 1995 roku Marek Hawel najpierw jako kierownik referatu kultury współpracował z dyrektorem MOK przy organizacji imprez, a od 2000 roku sam został dyrektorem. W 1999 roku sprowadził hardcorowy zespół Illusion. Był to pierwszy koncert tak mocnego zespołu w Pszowie. Okazał się wielkim sukcesem. Kolejny koncert znów był udany. Tysiąc osób szalało na Kaziku Staszewskim, sprowadzonym przez prywatną firmę, która wynajęła MOK. – Te dwa koncerty udowodniły, że jest zapotrzebowanie na taką muzykę. Zapełniliśmy lukę. Takich koncertów nikt nie chciał robić i widzieliśmy w tym naszą siłę. Nie baliśmy się tego – mówi burmistrz. Sala została odpowiednio przygotowana, wręcz uodporniona na działanie szalejących na parkiecie fanów rocka i metalu. Oprócz wielkiego zapotrzebowania wśród publiczności, za postawieniem na rocka przemawiały również finanse. Kapele metalowe, rockowe były relatywnie tanie. Illusion kosztował 8 tys. zł.

Maryli dziękujemy

– Mogliśmy więc zrobić trzy, cztery takie koncerty, licząc się z ryzykiem wiążącym się z tego typu imprezami, albo zrobić jeden występ Maryli Rodowicz. Wszystko zależało od wyboru. Ja postawiłem na pierwszą opcję – mówi Marek Hawel. Jedyną wpadkę MOK zaliczył w 1999 roku, kiedy udostępnił salę prywatnemu organizatorowi koncertu Myslovitz. Zespół przyjechał do Pszowa, ale nie zagrał, bo było kiepskie nagłośnienie. Organizator zwrócił publice pieniądze za bilety. Nieoczekiwanie na braku gwiazdy wieczoru skorzystał pewien wybijający się wówczas zespół, z wokalistką o mocnym głosie. Zagrał pełny koncert zdobywając spore uznanie. Tym zespołem były Łzy.

Tomasz Raudner

  • Numer: 51/52 (528/529)
  • Data wydania: 21.12.10