środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Hołowczyc nie gwiazdorzy

22.06.2010 00:00 tora
Rajdowiec Leszek Kapłan spełnił swoje marzenie debiutując w rajdzie Polski.
Ukończył rajd na jednym z ostatnich miejsc, zdemolował samochód. A mimo wszystko Leszek Kapłan, 32-letni kierowca rajdowy z Rydułtów swój udział w 67. Rajdzie Polski zalicza do udanych. – Sama obecność na rampie startowej takiej imprezy to już jest marzenie niejednego kierowcy – mówi Leszek Kapłan. Impreza trwał od 4 do 6 czerwca, odbył się na Mazurach w okolicach Mikołajek.
 
Debiut na szutrach
 
Rydułtowianin marzył o występie w najważniejszej imprezie rajdowej kraju od lat. Dotąd przyglądał się kolejnym wyścigom jako kibic. Tym razem udało mu się przede wszystkim zebrać pieniądze na niezbędne przygotowania. Był to pierwszy rajd szutrowy, w którym wziął udział rydułtowianin. Dotąd ścigał się na asfalcie. Sypka nawierzchnia wymagała dużych przeróbek jego opla astry. Specjalne szutrowe opony z grubym bieżnikiem. Podniesione zawieszenie. – Auto stało wysoko jak traktor – mówi ze śmiechem kierowca. Astra dostała zupełnie inne hamulce. Na szutrach nieprzydatne były hamulce do hamowania na asfalcie. Te po dotknięciu pedała dosłownie zatrzymują auto w miejscu. Szutrowe musiałby być bardziej elastyczne, żeby auto nie wpadało w niekontrolowany poślizg. Samo przygotowanie opla kosztowało około 10 tys. zł. Do tego benzyna na trasę, noclegi, wyżywienie, laweta do przewozu rajdówki, samochód zapoznawczy. – Robi się z tego kwota ogromna jak na wyobrażenia zwykłego śmiertelnika. Oczywiście mam sponsorów, ale jak uda mi się od nich uzbierać połowę pieniędzy, to jest super. Resztę dokładam z własnych środków. Zastanawiam się tylko, kiedy żona powie dość – mówi Leszek Kapłan. Przed wyjazdem na Mazury urządził z ekipą godzinny trening po bezdrożach Głożyn, na zabezpieczonej trasie. Zależało mu raczej na sprawdzeniu samochodu, niż szlifowaniu umiejętności.
 
Poznanie trasy
 
Na miejscu zameldowali się w środę 2 czerwca. Tego dnia i następnego trwało zapoznanie z trasą. W piątek było badanie techniczne. Wieczorem przejazd przez rampę startową i prolog na torze w Mikołajkach, czyli krótki, pokazowy odcinek zaliczany do klasyfikacji. Co prawda 67. Rajd Polski zaliczał się do cyklu mistrzostw Europy, ale Leszek Kapłan nie zgłosił się do tej rywalizacji. Nie miał samochodu spełniającego określone wymogi. Wystartował w rajdzie jako eliminacji mistrzostw Polski. – W stawce czułem się, nie ukrywam, mały. Widać było, że chłopaki mają naprawdę doinwestowane samochody, że są to naprawdę profesjonalne teamy. Aż łezka w oku zakręciła się. Może kiedyś będzie dane mi przejechać się takim samochodem. No cóż, na razie jeżdżę takim autem, na jakie mnie stać. Dobrze się przy tym bawię. Inaczej ściganie się nie miałoby sensu.
 
Sobotni pech
 
W sobotę rozpoczęło się właściwe ściganie. Rydułtowianina dopadł pech. Przejechał tylko jeden z trzech odcinków pierwszej pętli. Samochód miał awarię. – Zepsuł się przez mój błąd. Zamiast zwolnić na górce, jak zrobiła większość załóg, skoczyłem i uderzyłem przodem auta przy prędkości 140 km/h. Uszkodziłem układ chłodniczy. W upale jazda bez płynu chłodniczego jest nierealna. Dojechaliśmy do mety odcinka na zagotowanym motorze – mówi rajdowiec. Po konsultacjach z zespołem postanowił odpuścić pierwszy dzień i zjechać do strefy serwisowej. Skorzystał z systemu SupeRally, który umożliwia powrót na trasę po dłuższym pobycie w serwisie. Przy czym zawodnikowi dolicza się czas przejazdu najlepszego zawodnika plus trzy minuty karne za każdy opuszczony odcinek. Leszkowi Kapłanowi doliczono więc czasy z minutami karnymi z pięciu odcinków. Strata czasowa była nie do odrobienia, ale przynajmniej zawodnik mógł wrócić na trasę. Pod warunkiem, że mechanicy wyrobią się z naprawą. Mieli czas do szóstej rano w niedzielę. Uwinęli się w trzy godziny. – Szacunek i wielkie brawa dla nich, bo w takim upale niejeden warsztat spędziłby tydzień na naprawie samochodu w takim stanie, jak mój – mówi kierowca. Astra po odebraniu przez delegatów technicznych czekała na niedzielę. Kierowca z teamem miał chwilę na odsapnięcie.
 
Dachowanie
 
W niedzielę ściganie zaczęło się o ósmej rano. Rydułtowianina znów dopadł pech. Tym razem na trzecim odcinku. Na szybkim lewym zakręcie, ciężko mi powiedzieć z jakiego powodu, samochód obrócił się na dach. – Sunęliśmy dachem z 50 metrów, po czym postawiło nas na koła. Znów nie wiem, czemu. To była taka adrenalina, że nie było czasu na strach. Odpaliliśmy samochód i dojechaliśmy do mety odcinka, kończącego pierwszą pętlę – mówi kierowca. Okazało się, że auto znów miało uszkodzoną chłodnicę. Do tego rozbitą przednią szybę, reflektory, pogiętą karoserię. Leszek Kapłan planował wykorzystać regulaminową 20-minutową przerwę między pierwszą i drugą pętlą na naprawy. Był przekonany, że mechanicy sobie poradzą. Tylko pojawił się problem. Do strefy serwisowej można było jechać normalną ulicą. Na to nie zezwolił policjant patrolujący ulice przy trasie rajdu. – Powiedział: tym autem na drogę publiczną nie wyjedziecie. Bardzo się wtedy zdenerwowałem. Niestety, byliśmy zmuszeni znów skorzystać z systemu SupeRally, co oznaczało przedwczesne zakończenie rywalizacji. Z tego powodu spadliśmy w klasyfikacji generalnej chyba na czwarte miejsce od końca. Taka już moja natura, że zawsze jadę na całego. Widocznie nie potrafię jeszcze za dobrze rozgrywać taktycznie takich rajdów. Ale mimo wszystko uważam imprezę za udaną – wspomina kierowca. Został przecież sklasyfikowany. Wielu znacznie bardziej utytułowanych rajdowców w ogóle nie ukończyło imprezy. Wśród nich był m.in. Francuz Bryan Bouffier, trzykrotny mistrz Polski, czy Michał Kościuszko, startujący w mistrzostwach świata.
 
Wodowanie Hołowczyca
 
Na Mazurach podczas rajdu panowały upały. Mimo to ziemia nie wszędzie zdążyła wyschnąć po obfitych ulewach. Na niektórych odcinkach woda przelewała się z pól. Szutrowa nawierzchnia w kontakcie z wodą zmienia się w grząskie błoto, co dla rajdowców miało opłakane skutki. – Krzysztof Hołowczyc stracił przez to panowanie nad autem. Wpadł do wody po szyby. Wyciągali go cztery minuty. Wrócił na trasę, ale przestał się liczyć w walce o zwycięstwo – opowiada rajdowiec.
 
Czas wolny
 
Mikołajki na czas rajdu zmieniły się w rajdowe miasteczko. Kierowcy poznawali się, wymieniali uwagi. – Spotykaliśmy się na piwku, przy kolacji. – W miasteczku jesteśmy wielką rajdową rodziną, choć wiadomo, są kierowcy takiej i takiej rangi. Krzysztof Hołowczyc na przykład oprócz rajdu ma jeszcze mnóstwo obowiązków medialnych. A mimo wszystko kiedy spotka się go na mieście, to można sympatycznie porozmawiać, wymienić poglądy na temat przygotowań do rajdu, itd. Nie ma tak, że mówi: a, ty jeździsz astrą, ja peugeotem 207 S2000 za milion zł i nie mam o czym z tobą gadać – przyznaje Leszek Kapłan.
 
Zespół
 
Szefem teamu jest jego wieloletni przyjaciel Tomasz Sanecznik, mechanik. Człowiek, jak mówi o nim kierowca, niewyobrażalny, jeśli chodzi o pracę, ofiarność. Ogromny motywator. Drugą osobą jest Dariusz Rak, też przyjaciel, mechanik. Przy aucie pomagają też Mariusz Blacha i syn Tomasza Tomek Sanecznik junior. Jako pilot Leszka Kapłana na rajdzie debiutował Krzysztof Grzenia z Radlina. To doświadczony pilot. Awaryjnie zastąpił Michała Miklaszewskiego, stałego partnera Leszka Kapłana. Team uzupełniają Kajto, czyli Kajetan, syn Dariusza Raka.
 
Kontynuować czy kończyć?
 
Rydułtowianin zastanawia się nad przyszłością. Chciałby dalej się ścigać, ale nie wie, czy będzie miał za co. Porozbijane auto wymaga remontu. Do tego zwyczajowe koszty wynikające z przygotowań do imprezy. – Cały czas szukam wsparcia. Bez nowych sponsorów ciężko będzie mi objechać sezon  – przyznaje kierowca.
 
Tomasz Raudner
  • Numer: 25 (502)
  • Data wydania: 22.06.10