środa, 27 listopada 2024

imieniny: Waleriana, Wirgiliusza, Ody

RSS

Kto zawinił?

18.09.2002 00:00
Najpierw, jadąc na rowerze, przeżyła zderzenie z ciężarówką, potem ze złamaną nogą i okaleczona trafiła do szpitala w Rydułtowach. Tutaj zderzyła się ponownie - tym razem z nieporadnością lekarzy. Krzysztof  W. i Nawar B. długo zapewniali dwunastolatkę i jej rodziców, że wszystko jest w porządku - w rezultacie straciła ona nogę.

Teraz prokurator, obu lekarzom z Rydułtów, zarzuca popełnienie błędu w sztuce lekarskiej, który doprowadził do stałego kalectwa Beaty L. Obecnie przed Sądem Rejonowym w Wodzisławiu trwa w tej sprawie przesłuchiwanie stron. Najpierw zeznawali sami oskarżeni, którzy winą za utratę nogi przez dwunastolatkę obarczyli lekarzy z Kliniki Chirurgii Ogólnej i Naczyń w Katowicach-Ochojcu. To właśnie tutaj trafiła ona po trzydniowym leczeniu w Rydułtowach. Ci natomiast swoje argumenty przedstawili podczas kolejnej rozprawy, która odbyła się 10 sierpnia. Zeznawali zaraz po samej poszkodowanej i jej ojcu.

Lekarze z Rydułtów popełnili błąd w sztuce lekarskiej - mówił katowicki lekarz Marian Simka, który przed amputacją wykonywał zabieg na chorej nodze mający przywrócić prawidłowe krążenie krwi. Podczas sądowego przesłuchania, gdzie wystąpił w charakterze świadka, kilkadziesiąt minut odpowiadał na wiele pytań kierowanych ze strony obrońców oskarżonych jak i ich samych. Pytali, czy w ogóle była szansa uratowania nogi, którą wcześniej sami leczyli, oraz o to, czy zabieg przeprowadzony w Ochojcu przez M. Simkę, przed amputacją, mógł pogorszyć stan pacjentki.

Ten broniąc się tłumaczył,  że z punktu widzenia medycznego, zawsze istnieje ryzyko i choć noga już w momencie przywiezienia pacjentki kwalifikowała się do amputacji, próbował ją ratować lub chociaż zminimalizować długość amputowanego odcinka kończyny. Ciągle podtrzymywał swoje wcześniejsze zeznania, twierdząc, że dwaj lekarze z Rydułtów rzeczywiście popełnili błąd. Ci nie przyznają się do winy. Mówią, albo o znikomych szansach uratowania nogi, albo o winie lekarzy z Ochojca. W ten sposób doszło do rzadko spotykanej konfrontacji dwóch grup lekarzy. Z pewnością to właśnie ich zeznania będą decydujące w całym procesie. Jedno jest pewne, żadne rozstrzygnięcie nie przywróci zdrowia młodej dziewczynie, a także nie wymaże wspomnień dramatu, który przeżyła ona sama jak i jej rodzice.

Jak do tego doszło?

Był piątek 16 lipca 1999 r., kiedy to ciężarówka potrąciła dziewięcioletnią wówczas Beatę L. Do szpitala w Rydułtowach zawieźli ją rodzice koleżanki, bowiem karetka przez dłuższy czas nie przyjeżdżała. O wypadku dowiedziałem się w pracy i natychmiast pojechałem do szpitala - wspomina ojciec poszkodowanej, który wraz z żoną oskarża dwóch rydułtowskich lekarzy. Ich zdaniem córka nie musiałaby stracić nogi, gdyby leczenie przebiegało prawidłowo. Przy pierwszym rozpoznaniu zdjęcia rentgenowskie wskazały złamanie kości podudzia lewej nogi. Przed założeniem gipsu lekarz naciął jeszcze obrzęk powstały na  nodze, jednak potem przed Okręgowym Sądem Lekarskim zeznał, że było to jedynie zranienie, do którego doszło dopiero podczas przecinania założonego już gipsu. Uczynił to po wielokrotnej interwencji rodziców pacjentki, która ciągle skarżyła się na dokuczliwy ból i swędzenie.

Krzysztof  W. uważał jednak, że sytuacja jest pod kontrolą i nic złego się nie dzieje. Rodzice zaniepokojeni wyglądem palców, które były sine i zimne, w obawie o pojawienie się martwicy, nieustannie pytali, jednak lekarz ciągle twierdził, że wszystko  jest w porządku. Dowodem prawidłowego krążenia krwi miało być zaróżowienie się paznokci po każdorazowym uciśnięciu ich przez lekarza. Rodziców to jednak nie uspokoiło. Oczywiście wielu w zetknięciu z nieszczęściem dziecka reaguje zbyt nerwowo i wpada w panikę, jednak w tym  przypadku strach był w pełni uzasadniony.  Stan pacjentki, w sobotę 17 lipca 1999 r., nie pozwolił rodzicom spokojnie wysłuchiwać „profilaktycznych” zapewnień lekarzy o dobrej kondycji ich córki. Palce u nogi Beaty L. wyglądały coraz gorzej, co potęgowało ich niepokój. Ciągle jednak Krzysztof W. nie widział zagrożenia, choć jak się później okazało było bardzo duże. W niedzielę, na trzeci dzień po feralnym wypadku, młoda pacjentka nie potrafiła już ruszać palcami u nogi, a jej ogólny stan zdrowia stopniowo się pogarszał. Po raz kolejny zniecierpliwiony ojciec wezwał lekarza - tym razem do szpitalnego łóżka podszedł Nawar B., drugi z oskarżonych, który rozciął gips i nie kryjąc zdziwienia zobaczył mnóstwo płynu otaczającego ranę.

Wyglądała ona jak pokrojone mięso. Lekarz to zdezynfekował i obandażował - zeznał przed sądem ojciec dwunastolatki. W poniedziałek z samego rana zabrano ją do pokoju zabiegowego. Po krótkiej konsultacji zespołu lekarskiego zdecydowano o natychmiastowym przewiezieniu jej do kliniki w Katowicach-Ochojcu. Tutaj na prośby błagającej matki widzącej, że życie jej dziecka wisi na włosku, trafiła wprost do lekarza. Po wstępnym badaniu było już wiadomo, że nogę toczy martwica i widoczne są oznaki gangreny. Prowadzona przez wspomnianego już M. Simkę operacja, mająca przywrócić krążenie krwi w chorej nodze, zakończyła się niepowodzeniem. Niestety, następnego dnia, trzeba było ją amputować. W dokumentacji z kliniki podano, że było to konieczne, ponieważ istniało zagrożenie życia pacjentki, niedokrwienie stopy i podudzia, ogólne zakażenie organizmu oraz nieodwracalna zakrzepica.

Rafał Jabłoński

  • Numer: 38 (158)
  • Data wydania: 18.09.02