Dzień z życia lumpa
Ludzi z tej grupy społecznej spotkać możemy gdy pchają wypełniony wózek do któregoś z punktów skupu. Gdybyśmy pochodzili po Wodzisławiu, to w ciepłe dni znajdziemy ich „nad Sekwaną”, w „psiarni” lub innym ustronnym miejscu. Łączy ich nadmiar czasu i permanentny brak gotówki.
Pan Henio, mężczyzna przed sześćdziesiątką, w nowym ustroju stracił pracę i złudzenia. Pracę diabli wzięli gdy zlikwidowali mu zakład, gdzie przepracował paręnaście lat. Skromna odprawa nie wystarczyła na długo. Jakoś tak się porobiło, że czterdziestoparolatek z zawodem budowlańca nie był zbyt chętnie widzianym kandydatem do pracy na pełnym etacie. Za to zajęcia dorywcze mają to do siebie, że są krótkotrwałe i nieperspektywiczne oraz niepewne. Gdy skończyło mu się prawo do zasiłku dla bezrobotnych, musiał pan Henio - za poradą najwyższych władz - wziąć sprawy w swoje ręce. Załatwił sobie dwukołowy wózek i każdego ranka wyruszał nim do pracy. Trudzi się tak, z przerwami, już ponad trzy lata. Pewnego ranka udałem się razem z nim w trasę.
Godzina 6 rano. Zimno i ciemno. Muszę rozpoczynać tak wcześnie - tłumaczy mi Henio - żeby zdążyć przed konkurencją. W tym terenie działa prawie 10 wózkowców. Docieramy do osiedla Kopernika. Sprawnie przemieszczamy się przez ulice: Rodzinną, Przytulną, Romantyczną, Wymarzoną. Nie natrafiając jednak na nic co byłoby wymarzonym obiektem do odsprzedania na złomowisku, zawracamy w ul. Sobótki i udajemy się na tyły cmentarza. W takich miejscach można znaleźć starą lodówkę czy piecyk. Ludzie pozbywają się w tak ustronnych miejscach zbędnych rzeczy, a my je szybko zabieramy. Dla chleba panie, dla chleba - powtarza z przekąsem - bo dla mnie osobiście mogłoby to tu leżeć latami.
Tym razem penetracja chaszczy nie przynosi spodziewanych efektów. Przecinamy Jastrzębską i rozpoczynamy przeszukiwać krzaki okalające torowisko. Natrafiamy wreszcie na jakieś stare garnki, skorodowane części samochodu.
Dobry łup, nieduży gabarytowo. To dobrze - mówi Henio. W przeciwnym wypadku trzeba by jechać już do złomowni, a tak pójdziemy jeszcze na Dębową.
Kontenery stojące przy bloku, na początku ul. Marklowickiej, stają się obiektem naszego szczególnego zainteresowania. Teraz już wiem dlaczego ludzi parających się tą profesją nazywa się nurkami. Żałuję tylko, że nie wziąłem jeszcze gorszych spodni. Gdy oddalamy się od posesji, bogatsi o nowe znaleziska, pytam Henia czy nie wstydzi się tej roboty, tego nurkowania, grzebania się w śmieciach.
Ja się mam wstydzić?! Niech się państwo wstydzi, że doprowadziło mnie i dziesiątki innych - tylko w naszym mieście- do takiego stanu. Żebrać nie będę, a to co robię przyrównałbym do pracy mrówek. Ja oczyszczam ulice i różne hasioki z niepotrzebnych rzeczy. Nie kradnę.
- No, ale przecież - oponuję - to cośmy zrobili przed chwilą jest niezgodne z miejską uchwałą o zakazie selektywnej zbiórki odpadów z pojemników komunalnych.
- Po raz pierwszy słyszę o tym od ciebie. I nawet gdyby tak było, nic mnie to nie obchodzi. Póki nie mam na jedzenie będę to robił. A jeśli łamię prawo niech mnie zamkną. Ciekawy jestem tylko czy spotkałbym tam wszystkich łamiących i naginających dla swych potrzeb prawo. Ci, jeżdżący luksusowymi autami, na pewno zdążą uciec przed wymiarem sprawiedliwości.
Przedzierając się przez zarośla docieramy do dzikiego wysypiska. Mimo zimna smród bije w nozdrza. Rozgarniamy śmieciowisko i znajdujemy parę starych garnków. Henio pogania mnie. Nasze znaleziska musimy zawieść do punktu na Marklowicką i być tam do trzeciej godziny przynajmniej jeszcze raz.
16 złotych z pierwszej tury to mało - podsumowuje po opuszczeniu placu Henio - ale na ulicy i tego nie znajdziesz. Poszedłem kiedyś do pomocy społecznej, ale jak mnie zaczęli tam przepytywać to mnie cholera wzięła. Zwłaszcza, że obiecywali mi 200 złotych miesięcznie. To już wolę robić z siebie dziada jeżdżąc tym wózkiem.
Przecież możesz brać od nich forsę i dalej jeździć wózkiem - podpowiadam nieśmiało.
Według mnie byłoby to nieuczciwe. Czy mam być nieuczciwy w stosunku do państwa tylko dlatego, że ono mnie lekceważy jako obywatela?
Tak rozważając przemierzamy ścieżki Marklowic. Tu mamy więcej szczęścia. Dzięki temu jeszcze parę razy opróżniamy wózek na marklowickim złomowisku. Przed trzecią, mocno zmęczeni i głodni, kierujemy swe kroki na Marklowicką. Prowadzi Henio.
To jest taki stary blok - tłumaczy. Na parterze, o tej porze, zaczynają karmić zupą. Władek, swój chłop, pogada trochę, każe się pomodlić, ale za to zjesz gorącą zupę. Chlebem zakontrujesz i nikt cię nawet po cichu nie zapyta dlaczego tu jesteś. Nie musisz podpisywać żadnych papierków.
Tym razem możemy pocałować tylko klamkę. Tekst na kartce przylepionej do drzwi jadalni przeprasza, że do 12 stycznia wydawki nie będzie. Dobrze, że zarobiliśmy około 50 złotych i mamy za co kupić jedzenie. Gorzej z tymi, co jak to się mówi, nie śmierdzą groszem i liczą na ten jedyny posiłek dziennie.
Odprowadzamy wózek do heniowej piwnicy i po nieskomplikowanych zabiegach higienicznych rozważamy co by tu zjeść. „Ostrawa” odpada - to pewne. Wiele innych pomysłów też upada. Decydujemy się wreszcie na chleb i salceson. Pycha. Najedzeni idziemy się nasycić kulturą, czyli poczytać gazety w bibliotece.
Przychodzę tu codziennie, bo za darmo mogę poczytać prasę. Nie mam telewizora ani radia, więc przynajmniej dzięki lekturze dzienników jestem na bieżąco. Czytam uważnie - chwali się Henio. Mam czas, bo w domu na szczęście nikt na mnie nie czeka.
Przed siódmą idziemy do „psiarni” na piwo. Rozpoznaję ludzi, których spotykaliśmy w skupie złomu. Są już „mocno zmęczeni”.
Co zarobią w dzień, to po południu tu przepuszczą. Zaraz któryś z nich przyjdzie do nas po parę groszy.
Henio wie co mówi. Po paru minutach mamy pierwszego chętnego na dokonanie „pożyczki”. Obydwaj dajemy po złotówce. Następny nie ma już szans. Inni obserwujący to zdarzenie, na pewno już zrezygnowali. Nie będziemy mieli następnych gości.
Gdybyśmy mieli każdego podreperować, to za chwilę mielibyśmy płótno w kieszeni. A poza tym, kto mi da? Nawet ksiądz jak był u mnie po kolędzie nie zapytał czy nie potrzebuję parę groszy, chociaż wie, że jestem od lat bezrobotny - mówi z wyrzutem Henio. Nie chcę jego forsy, ale mógłby przynajmniej udać, że chce mi pomóc. Chociaż, z samej gadki o pomocy też nie wyżyjesz. Martwię się tylko, że jak zabraknie mi zdrowia to pewnie zdechnę z głodu w domu, bo nikt mi nie pomoże.
Po godzinie rozstajemy się. Ja, żeby przemyśleć to co mi naopowiadał Henio. On, żeby się wyspać przed następnym dniem pracy.
Wiem, że ma inaczej na imię, ale prosił żeby go tak prezentować. Nie imię jest tu w końcu najważniejsze, gdyż należy on do dużej grupy bezrobotnych którzy w ten sposób radzą sobie w życiu. Jest to egzystencja na pograniczu minimum socjalnego. Bez wczoraj i bez jutra. Henio i jemu podobni mają tego świadomość, choć może niezbyt często przyznają się do tego. Nawet przed samym sobą. Praktyka pokazuje, że wyjście z tego zaklętego kręgu jest prawie niemożliwe. Zwłaszcza jeśli dotyczy to ludzi zaawansowanych wiekiem. Jeśli nawet, jak Henio, nie chorują fizycznie, są dotknięci chorobą niemożności, która pogłębia się z każdym dniem. Z każdym aktem odmowy zatrudnienia ich. Na koniec zadam retoryczne pytanie: czy tylko oni sami są sobie winni?
J.A.B.
Godzina 6 rano. Zimno i ciemno. Muszę rozpoczynać tak wcześnie - tłumaczy mi Henio - żeby zdążyć przed konkurencją. W tym terenie działa prawie 10 wózkowców. Docieramy do osiedla Kopernika. Sprawnie przemieszczamy się przez ulice: Rodzinną, Przytulną, Romantyczną, Wymarzoną. Nie natrafiając jednak na nic co byłoby wymarzonym obiektem do odsprzedania na złomowisku, zawracamy w ul. Sobótki i udajemy się na tyły cmentarza. W takich miejscach można znaleźć starą lodówkę czy piecyk. Ludzie pozbywają się w tak ustronnych miejscach zbędnych rzeczy, a my je szybko zabieramy. Dla chleba panie, dla chleba - powtarza z przekąsem - bo dla mnie osobiście mogłoby to tu leżeć latami.
Tym razem penetracja chaszczy nie przynosi spodziewanych efektów. Przecinamy Jastrzębską i rozpoczynamy przeszukiwać krzaki okalające torowisko. Natrafiamy wreszcie na jakieś stare garnki, skorodowane części samochodu.
Dobry łup, nieduży gabarytowo. To dobrze - mówi Henio. W przeciwnym wypadku trzeba by jechać już do złomowni, a tak pójdziemy jeszcze na Dębową.
Kontenery stojące przy bloku, na początku ul. Marklowickiej, stają się obiektem naszego szczególnego zainteresowania. Teraz już wiem dlaczego ludzi parających się tą profesją nazywa się nurkami. Żałuję tylko, że nie wziąłem jeszcze gorszych spodni. Gdy oddalamy się od posesji, bogatsi o nowe znaleziska, pytam Henia czy nie wstydzi się tej roboty, tego nurkowania, grzebania się w śmieciach.
Ja się mam wstydzić?! Niech się państwo wstydzi, że doprowadziło mnie i dziesiątki innych - tylko w naszym mieście- do takiego stanu. Żebrać nie będę, a to co robię przyrównałbym do pracy mrówek. Ja oczyszczam ulice i różne hasioki z niepotrzebnych rzeczy. Nie kradnę.
- No, ale przecież - oponuję - to cośmy zrobili przed chwilą jest niezgodne z miejską uchwałą o zakazie selektywnej zbiórki odpadów z pojemników komunalnych.
- Po raz pierwszy słyszę o tym od ciebie. I nawet gdyby tak było, nic mnie to nie obchodzi. Póki nie mam na jedzenie będę to robił. A jeśli łamię prawo niech mnie zamkną. Ciekawy jestem tylko czy spotkałbym tam wszystkich łamiących i naginających dla swych potrzeb prawo. Ci, jeżdżący luksusowymi autami, na pewno zdążą uciec przed wymiarem sprawiedliwości.
Przedzierając się przez zarośla docieramy do dzikiego wysypiska. Mimo zimna smród bije w nozdrza. Rozgarniamy śmieciowisko i znajdujemy parę starych garnków. Henio pogania mnie. Nasze znaleziska musimy zawieść do punktu na Marklowicką i być tam do trzeciej godziny przynajmniej jeszcze raz.
16 złotych z pierwszej tury to mało - podsumowuje po opuszczeniu placu Henio - ale na ulicy i tego nie znajdziesz. Poszedłem kiedyś do pomocy społecznej, ale jak mnie zaczęli tam przepytywać to mnie cholera wzięła. Zwłaszcza, że obiecywali mi 200 złotych miesięcznie. To już wolę robić z siebie dziada jeżdżąc tym wózkiem.
Przecież możesz brać od nich forsę i dalej jeździć wózkiem - podpowiadam nieśmiało.
Według mnie byłoby to nieuczciwe. Czy mam być nieuczciwy w stosunku do państwa tylko dlatego, że ono mnie lekceważy jako obywatela?
Tak rozważając przemierzamy ścieżki Marklowic. Tu mamy więcej szczęścia. Dzięki temu jeszcze parę razy opróżniamy wózek na marklowickim złomowisku. Przed trzecią, mocno zmęczeni i głodni, kierujemy swe kroki na Marklowicką. Prowadzi Henio.
To jest taki stary blok - tłumaczy. Na parterze, o tej porze, zaczynają karmić zupą. Władek, swój chłop, pogada trochę, każe się pomodlić, ale za to zjesz gorącą zupę. Chlebem zakontrujesz i nikt cię nawet po cichu nie zapyta dlaczego tu jesteś. Nie musisz podpisywać żadnych papierków.
Tym razem możemy pocałować tylko klamkę. Tekst na kartce przylepionej do drzwi jadalni przeprasza, że do 12 stycznia wydawki nie będzie. Dobrze, że zarobiliśmy około 50 złotych i mamy za co kupić jedzenie. Gorzej z tymi, co jak to się mówi, nie śmierdzą groszem i liczą na ten jedyny posiłek dziennie.
Odprowadzamy wózek do heniowej piwnicy i po nieskomplikowanych zabiegach higienicznych rozważamy co by tu zjeść. „Ostrawa” odpada - to pewne. Wiele innych pomysłów też upada. Decydujemy się wreszcie na chleb i salceson. Pycha. Najedzeni idziemy się nasycić kulturą, czyli poczytać gazety w bibliotece.
Przychodzę tu codziennie, bo za darmo mogę poczytać prasę. Nie mam telewizora ani radia, więc przynajmniej dzięki lekturze dzienników jestem na bieżąco. Czytam uważnie - chwali się Henio. Mam czas, bo w domu na szczęście nikt na mnie nie czeka.
Przed siódmą idziemy do „psiarni” na piwo. Rozpoznaję ludzi, których spotykaliśmy w skupie złomu. Są już „mocno zmęczeni”.
Co zarobią w dzień, to po południu tu przepuszczą. Zaraz któryś z nich przyjdzie do nas po parę groszy.
Henio wie co mówi. Po paru minutach mamy pierwszego chętnego na dokonanie „pożyczki”. Obydwaj dajemy po złotówce. Następny nie ma już szans. Inni obserwujący to zdarzenie, na pewno już zrezygnowali. Nie będziemy mieli następnych gości.
Gdybyśmy mieli każdego podreperować, to za chwilę mielibyśmy płótno w kieszeni. A poza tym, kto mi da? Nawet ksiądz jak był u mnie po kolędzie nie zapytał czy nie potrzebuję parę groszy, chociaż wie, że jestem od lat bezrobotny - mówi z wyrzutem Henio. Nie chcę jego forsy, ale mógłby przynajmniej udać, że chce mi pomóc. Chociaż, z samej gadki o pomocy też nie wyżyjesz. Martwię się tylko, że jak zabraknie mi zdrowia to pewnie zdechnę z głodu w domu, bo nikt mi nie pomoże.
Po godzinie rozstajemy się. Ja, żeby przemyśleć to co mi naopowiadał Henio. On, żeby się wyspać przed następnym dniem pracy.
Wiem, że ma inaczej na imię, ale prosił żeby go tak prezentować. Nie imię jest tu w końcu najważniejsze, gdyż należy on do dużej grupy bezrobotnych którzy w ten sposób radzą sobie w życiu. Jest to egzystencja na pograniczu minimum socjalnego. Bez wczoraj i bez jutra. Henio i jemu podobni mają tego świadomość, choć może niezbyt często przyznają się do tego. Nawet przed samym sobą. Praktyka pokazuje, że wyjście z tego zaklętego kręgu jest prawie niemożliwe. Zwłaszcza jeśli dotyczy to ludzi zaawansowanych wiekiem. Jeśli nawet, jak Henio, nie chorują fizycznie, są dotknięci chorobą niemożności, która pogłębia się z każdym dniem. Z każdym aktem odmowy zatrudnienia ich. Na koniec zadam retoryczne pytanie: czy tylko oni sami są sobie winni?
J.A.B.
Najnowsze komentarze