Wspomnienie o kokoszyckim misjonarzu Janie Resiu cz. 1
Tak to się wszystko zaczęło. Otóż w czasach mojego dzieciństwa, pamiętam, że moja babcia Barbara kolportowała miesięcznik katolicki pt. „Rycerz Niepokalanej”. To tam wspólnie odnajdowaliśmy wiedzę o misjach, życiu misjonarzy, którzy przebywali w odległych krajach na całym świecie. Babcia była, jak na tamte czasy, kobietą oczytaną, szukającą wiedzy nie tylko w tych tematach. Ustnie uzupełniała moją wiedzę o tych ciekawych wydarzeniach z ich życia. To zaowocowało w mojej świadomości chęcią poznania któregokolwiek z nich. Musiałem na to jednak czekać wiele lat. Chcąc wzbogacić treść wydawanych w naszej dzielnicy w latach 1989 – 2001 biuletynów „Nasza Dzielnica”, postanowiłem napisać coś ciekawego o czymś i o kimś wyjątkowym. Czy mi się to udało? Przeczytajcie.
Od mieszkańców Kokoszyc dowiedziałem się, że stąd pochodzi misjonarz o nazwisku Jan Reś, który przebywa na misjach. Tak więc spełniło się moje dziecięce marzenie. Odszukałem rodziców o. Jana Resia, aby to od nich dowiedzieć się o ich synu. Budynek wiejski przy ul. Pszowskiej z zapleczem gospodarczym niczym nie różniący się od innych budynków w tej okolicy. Tam skierowałem moje kroki.
– Całe dzieciństwo przeżył z nami w domu. Nie miałam z nim żadnego kłopotu. Uczył się dobrze, pomagał bardzo ojcu w pracach domowych i jeszcze chodził pomagać innym. Chrzest otrzymał od samego proboszcza, księdza Pisuli w Pszowie. Pierwszą komunię też przyjął w Pszowie. Do Pszowa żeśmy mieli bliżej i tam się to wszystko odprawiało. Ale należymy do Kokoszyc. Jeszcze dodam, że był bardzo długo ministrantem. Bardzo nam tęskno za nim. Ale co zrobić, tak już musiało być. Jego coś ciągnęło w świat – ppowiadała pani Resiowa.
Dziękuję pani za udzielenie mi tej informacji, gdyż chcę dołączyć do niej jeszcze dalsze epizody z jego życia. Również dziękuję panu Resiowi, który na zaproszenie syna przebywał na Filipinach przez 3 miesiące i opowiadał o swoich przeżyciach. – Bardzo mi go tu brakuje, to była moja prawa ręka, on umiał wszystko zrobić – powiedział na koniec naszego spotkania.
Listy z Filipin
Obiecałem sobie, że osobiście nawiążę kontakt z misjonarzem o. Janem Resiem. Udało mi się dotrzeć do niego listownie i uzyskać informacje od niego samego o jego życiu. Jak sam pisał o sobie o. Jan, w przesłanym mi liście z Filipin w roku 1989: Ma 50 lat, 25 lat kapłaństwa w tym roku i tyleż samo na misjach – 9 lat w Ghanie, 14 lat na Filipinach, rok w Niemczech i Rzymie, rok szabatowy w Indiach, kilka miesięcy w Irlandii na kursie angielskiego przed wyjazdem do Afryki. Powołanie formowało się powoli. Szkołę podstawową ukończył w Pszowie, a następnie Liceum Ogólnokształcące w Rydułtowach. Miał zamiar zostać pilotem. Latał nawet w Gotartowicach k. Rybnika na szybowcach. Złożył również papiery do marynarki wojennej w Gdyni. Jednak to powołanie spowodowało, że złożył prośbę o przyjęcie do seminarium o. Werbistów w Pieniężnie (dawne woj. olsztyńskie), gdzie otrzymał święcenia kapłańskie. Tak pisał w swoim liście:
„Pracuję wśród ludu Mangyans na wyspie Mindoro na Filipinach. Wyspa była kiedyś otwartym więzieniem. Otwartym, bo dawniej ucieczka z tego skrawka wyspy była niemożliwa. Z jednej strony zarekinione Morze Chińskie, z drugiej strony góry, w których czyha wiele niebezpieczeństw ze strony natury. Do dziś zdarzają się wypadki, skutkujące tym, że człowiek w całości zostaje skonsumowany przez 9-metrowego węża Sawa. Tuż przed rokiem 1999 znaleziono w zabitej Sawie tubylca razem z jego nożem (maczetą) u jego boku. Dziwne, ale prawdziwe. Niespodziankę też mogą zrobić mrówki. Maleństwa, ale nikt łatwo się od nich nie odgoni. Poza tym ich ukąszenia są bardzo bolesne. Jedna czy druga wiele może nie zrobić, ale gdy tak ukąsi kilka tuzinów, nie wiadomo czy wróciłoby się cało. Więzienie więc miało naturalne mury. Dziś więzienie zlokalizowane jest w jednym terenie z kilkoma strażnikami, którzy nie mają wiele do roboty. Chyba, że czasami jest jakaś ucieczka. Więźniowie spokojnie pracują na polach czy też wykonują inne czynności, nie myśląc wcale o ucieczce. Wiedzą, że wcześniej czy później zostaną złapani, co grozi surową karą z dodatkowym wyrokiem. Zdarzają się desperaci, szczególnie w okresie przedgwiazdkowym, ale też nie wracają żywo. Nieciekawy to skrawek wyspy, jeśli chodzi o jej mieszkańców. Są to osadnicy, którzy przypłynęli tu i nadal przypływają za chlebem. Różne elementy. Nie dziw, że wyspę Mindora nazywają „dzikim zachodem”. Gdy tu pierwszy raz przypłynąłem w 1986 r. nie było jeszcze żadnych mostów. Sablayan – parafia, w której pracowałem przez rok, w okresie deszczowym było odcięte od świata. Dziś jedynym problemem są drogi. Ich stan utrudnia transport.
Jedna wyspa, dwa światy
Klimat też inny niż na jej drugiej połówce, gdzie słońce przeplata się z deszczem, gdzie uprawia się cytrusy. U nas są tylko 2 sezony: mokry, który trwa od maja do października i suchy od listopada do kwietnia. 6 miesięcy zdrowego deszczu, a po nim susza. Na takie miejsca niewielu jest ochotników. Brak tu księży. Misja moja jest szczególna. Polega na byciu z tymi ludźmi, nawiązywaniu kontaktów i sadzeniu bananów. Nie uczę katechizmu, nie udzielam sakramentów. Zdziwienie może budzi sadzenie bananów. Ale to prawda. Zasadziłem już banany na pasie ziemi o powierzchni 15 km. Otóż lud Mangyans, lud rolniczy mieszkający na wyspie, nie był w stanie dłużej obronić się przed zachłannością osadników, którzy wpierali ich coraz wyżej w góry. Zdecydowałem się pójść do tych ludzi, nawiązując z nimi kontakt i bronić ich praw na ziemi. Nie było i nie jest to łatwe, o czym się przekonałem, szczególnie po moim ostatnim powrocie na wyspę (byłem w Polsce na urlopie, jak zapewne pamiętacie). Miejscowi partyzanci zgotowali mi przykrą niespodziankę. W narażeniem własnego życia oraz możliwością wydalenia z Filipin udzieliłem im nieraz pomocy. Walczyliśmy o to samo – o poprawę bytu tubylców i nadanie im tytułu do ziemi. Prawdopodobnie pogniewali się na Kościół, że przyspieszył proces przydzielania ziemi tubylcom. Mangyans to tak zwany lud pierwotny. Nie znają pisma, lud wśród którego zdarzały się rzadko, ale zdarzały, przypadki ludożerstwa. Ich odzież stanowi jedynie opaska na biodrach. Mieszkają w domach z bambusa, odżywiają się słodkimi ziemniakami i bananami. Znają ogień i nie rozstają się z tzw. żywym ogniem, który noszą ze sobą. Uprawiają pola, przenosząc się z miejsca na miejsce. Są bardzo pogodni, łagodni, nie szukają zwady. Żyją z dnia na dzień. Nie gromadzą żywności, nie robią zapasów. Mają 10 przykazań wyrytych w sercu, swojego boga, kulturę i zwyczaje. Dobry człowiek to według ich wierzeń ten, który ma dobre słowo i uśmiech. Jeśli się uśmiecha do drugich, musi mieć dobre serce. Jestem pierwszym białym, który nawiązał z nimi kontakt i przebywa wśród nich od kilki lat. Poprzednie próby misji katolickich nie powiodły się. Nawet kleryków filipińskich zabijała cisza i bardzo proste warunki życia, woda z rzeki, nadal skromne pożywienie, całkowity brak radia, gazet, brak kontaktu ze światem. Kiedy pojawiłem się po raz pierwszy, we wsi wybuchła panika. Mieszkańcy nie życzyli sobie, abym mieszkał wśród nich, rozmawiał z ich kobietami i dziećmi. Zbudowali mi domek na zewnątrz. Obserwowali bacznie. Zgodnie z niepisanym prawem filipińskim, ziemia należy do tych, którzy ją uprawiają. Ziemia obsadzona bananami należy już do Mangyan. Ludzie ci zaczynają powoli ufać Kościołowi, a mnie samemu okazują wdzięczność w taki sposób, jaki potrafią. Po prostu siedzą w pobliżu mnie i milczą. Pracuję sam.
Policji nie wzywałem, bo i tak byłbym winny
Od głównej stacji misyjnej dzieli mnie półtorej godziny drogi pieszo. Do najbliższej osady mam 20 minut, do najdalszej 3 dni. Spędzam z nimi od dwóch do czterech tygodni, zaczynam prace w polu o 4.00 rano, pracując do godz. 10.00. Rozmawiam w dialekcie filipińskim. Uczę się języka batangas. Mój szczep liczy około 25 tys. osób. Cały lud Mangyans sięga 100 tys. osób. To pasjonujące, budować między nami więzi porozumienia i zaufania. Lud ten w zdecydowany sposób broni się przed cywilizacją. Nie mają szkół, techniki, wynalazków. Są szczęśliwi na swój sposób. Kilka osób „z mojego” szczepu poprosiło o chrzest. Doświadczenia ciągle uczą. Dzieląc się funkcjami między mną a parafianami, ludzie odpowiadają z wielkim zaangażowaniem się w sprawy lokalnego Kościoła. Co mnie pozostało, to dawać im Chrystusa poprzez wprowadzanie sakramentów w oparciu o ich obyczaje, no i uśmiech, według mnie wystarczająca na początku posługa duszpasterska. Religia bez świadomości dzieli ślepy kult i rodzi fanatyzm. Ale my nie jesteśmy tego świadomi, bo dalej podkreślamy różnice. Nad miłość bardziej cenimy prawo, reguły, szczycimy się hierarchią. Bóg jest ukryty w sercu człowieka, do którego dochodzi się przez serce. Do drugiego człowieka można tylko dojść przez serce, miłość i współczucie. Ale większość z nas nie jest tego świadoma, a przede wszystkim nie przygotowana do podobnej ewangelizacji. Niestety, ale my tylko kształcimy głową, pozostawiając to, co istotne w ewangelizacji – serce – na marginesie. Nie dziw, że zamiast miłością darzymy się nienawiścią. 21 marca miałem wypadek. Młodzieniec też na motorze zjechał z drogi i uderzył we mnie. Czołowe zderzenie. Straciłem świadomość na 15 minut, ale później czułem się ok. Policji nie wzywałem, bo trwałoby to sporo godzin, a ostatecznie to byłbym winny, ze względu na kolor mojej skóry. Ale tak naprawdę obudziłem się dopiero następnego dnia z bólem głowy i rozkojarzonym wzrokiem, wstrząsem mózgu, co przyczyniło się do przerwy w życiu misyjnym. Potrzebowałem relaksu, przerwy w aktywnej pracy. W tym czasie podszedł do mnie prowincjał, który szukał zastępcy do małej parafii, ale na innej wyspie. Maleńka wyspa, brak kontaktu ze światem. Ale ja takie życie polubiłem jeszcze bardziej, będąc na rok szabatowy w Indiach. Powróciłem do zdrowia. Bóg darował mi nowe życie. Ja mocno wierzę w opatrzność. Wracam na wyspę Mindoro pod koniec października.”
Jakże pouczające słowa zawarte w liście człowieka, dla którego nie istnieje żadne bogactwo tego świata, ale bogactwo duszy, serca, uczucia i miłości. Dziękuję o. Janowi za otrzymany list, a w nim tyle ciekawych informacji, dzięki którym mogłem przybliżyć mieszkańcom postępowanie ojca Jana. Znamy go przecież tylko z nielicznych jego odwiedzin w naszej małej „parafialnej ojczyźnie”. Dziękuję również rodzicom ojca Jana od których uzyskałem wiadomości o czasach dzieciństwa, młodości i radości syna.
Władysław Szymura
Druga część artykułu w kolejnym numerze Nowin Wodzisławskich
Najnowsze komentarze