30 lat od pożaru w Kuźni. Tam było jak w piekle
Dla wodzisławskich strażaków, podobnie jak strażaków w całym kraju, 26 sierpnia 1992 roku nastał normalny poranek. O godzinie 8.00 w nowo powstałej formacji nastąpiła zmiana służby. Po 24 godzinach dyżuru służbę przejmowała kolejna zmiana. Choć sierpień nie należał do łatwych, bo ze względu na warunki pogodowe cały czas dochodziło do pożarów lasów, łąk czy pól. To jednak na twarzy funkcjonariuszy nie brakowało uśmiechu. Ci, co odchodzili, planowali już swój czas na wolnym. Nikt nie spodziewał się, że już za kilka godzin wrócą na służbę.
Niektórzy, korzystając z pogody, wybierali się na ryby, inni mieli przed sobą żniwa, jeszcze inni prowadzili własny biznes. Komunizm ledwo co upadł i wszyscy chcieli się dorobić i zarobić. Zmiana przejmująca służbę sprawdzała sprzęt i samochody. Kierowcy odpalili wozy bojowe, tak jak robili to zawsze. Dowódca dokonał podziału osobowego, czyli wyznaczył, kto w jakim samochodzie pojedzie do akcji. Dzień zaczął się spokojnie. Nikt nie mógł spodziewać się, że za kilkanaście godzin nie tylko cały rejon wodzisławski, ale też tysiące innych strażaków zostanie zadysponowanych do akcji, w której jeszcze nigdy nie brali udziału.
Alarm w rejonie. Kompania poderwana
We wczesnych godzinach popołudniowych rozległy się dźwięki syren OSP. Strażacy porzucali swoje plany i obowiązki i biegli do remiz. Nie mieli pojęcia, co się dzieje. Zagrożenie pożarowe jednak było bardzo duże, ze względu na panujące w tym czasie upały i susze, czego mieli świadomość.
– Miałem wtedy urlop i konkretne plany. Budowałem warsztat stolarski, gdyż z wykształcenia jestem stolarzem. Murarze od rana pracowali na mojej działce. Popołudniu uruchomiona została syrena w mojej OSP Zawada, gdzie byłem naczelnikiem. Porzuciłem pracę i pobiegłem. Pamiętam słowa mojej żony, która argumentowała mi, że mam zostać, aby doglądnąć prac murarskich. Nie posłuchałem jej jednak i odpowiedziałem, że ktoś potrzebuje pomocy. Strażaka na dźwięk syreny nic nie jest w stanie zatrzymać – mówi st. ogn. w. st. spoczynku Henryk Rassek, były dowódca zmiany pierwszej JRG Wodzisław Śląski, postać znana w środowisku wodzisławskich strażaków.
Takich jak Rassek były dziesiątki. Wszyscy przybiegli do remiz, aby jechać do akcji. Rejonowe Stanowisko Kierowania przekazało im informację, że mają jak najszybciej udać się na plac komendy w Wodzisławiu Śląskim, gdzie wyznaczono rejon koncentracji. Poderwano Kompanię Odwodową OSP nr 13 ze względu na wielki pożar lasu w okolicach Kuźni Raciborskiej. Tego typu pożary nie były niczym nadzwyczajnym. Ze względu na suszę, wszyscy brali już udział w akcjach. Na początku sierpnia wodzisławscy strażacy brali udział w gaszeniu pożaru w Olkuszu. Dwa lata wcześniej gasili też całą kompanią pożar w Kuźni. Standard pomyśleli niektórzy.
Nowa formacja w akcji. Nowy system ratowniczo-gaśniczy
1 lipca 1992 roku powołano nową formację – Państwową Straż Pożarną oraz Krajowy System Ratowniczo – Gaśniczy, do którego włączono najlepsze i najbardziej mobilne jednostki OSP.
Dotychczasowa Zawodowa Straż Pożarna przestała istnieć, a nowa formacja dostała nowe zadania jak: ratownictwo drogowe, ratownictwo chemiczne itd. Komendantem Głównym był Feliks Dela – twórca PSP i KSRG. Niespełna dwa miesiące po powołaniu, nowa jednostka musiała zmierzyć się z pożarem jakiego jeszcze w Polsce nie było.
– Jeżeli chodzi o PSP, to w całej Polsce mieliśmy dwa główne samochody gaśnicze tj. Star i Jelcz. Pierwszy wyjazd (GBA 2,5/16) miał 2,5 tyś litrów, drugi wyjazd (GCBA 6/32) miał wody 6 tyś. litrów, ponadto działaliśmy jeszcze na Żukach i operacyjnych Fiatach. Jeżeli chodzi o OSP to moja jednostka była w porównaniu z innymi na bardzo wysokim poziomie. Posiadaliśmy samochód przejęty od wodzisławskich zawodowców marki Star określany w żargonie strażackim jako "cola" (zapewne od charakterystycznej czerwonej barwy, jak etykieta – red.). To był cud techniki na ówczesne czasy, tym bardziej, że na jego wyposażeniu była już radiostacja przewoźna – dodaje Rassek.
Ochotnicy ogólnie dysponowali jednak bardzo słabym z obecnego punktu widzenia sprzętem, część z nich miała na wyposażeniu jeszcze Żuki lub inne auta, nie posiadające wody, część posiadała samochody typu GBM. Auta te miały wprawdzie beczki z wodą, ale żeby ją podać do pożaru, trzeba było użyć motopompy, która znajdowała się na wyposażeniu. To wiązało się z czasem. Niektóre samochody zadysponowane z innych rejonów Polski nie dojechały do akcji, gdyż zepsuły się w drodze. Warto dodać, że komunizm skończył się dopiero niecałe 3 lata przed pożarem. Sprzęt w OSP pochodził głównie od zawodowych strażaków.
Akcja w lesie. Pierwsze trzy dni
Wodzisławska kompania wyjechała do pożaru, dowódcą był st. chor. Brański. Z daleka było już widać że sytuacja jest poważna. Kłęby dymu z kilku kilometrów były bardzo mocno widoczne. Jadąc do akcji, dostali jednak informację przez radio, że są ofiary pożaru. Okazało się, że są to ofiary śmiertelne, nie żyło już dwóch strażaków, spalony był też sprzęt (5 wozów bojowych). Ta informacja zmieniła trochę obraz, do czego są zadysponowani. Niektórzy byli nieco przestraszeni.
– Po przyjeździe na miejsce byliśmy rozdzielani plutonami. Oddziały były kierowane na front pożaru. Na naszym odcinku dowodził Stefan Kaptur. Pluton składa się z trzech sekcji gaśniczych. Każdy pluton dostał odcinek. Wcześniej przeprowadziłem dyskusję z moją załogą i przekazałem im jedną, jak się później okazało cenną informację, że mają słuchać tylko mnie jako dowódcy i trzymać się razem. Zdarzało się bowiem, że jakiś oficer przylatywał do kierowcy i wydawał rozkaz, że ma jechać bez sekcji do innego miejsca. Dla mnie było to niedopuszczalne. Mogliśmy zginąć w takiej sytuacji. Na miejscu panował początkowo chaos, a sytuacja była rozwojowa. Było słychać ogromny szum tego pożaru. Chcę podkreślić, że po przyjeździe na miejsce to był już pożar wierzchołkowy. Ten był najgorszy, może się przemieszczać nawet do 80 km na godzinę. Pożary lasu dzielą się na trzy rodzaje tj. nadziemny, wierzchołkowy i podziemny (palące się torfowiska) – wspomina Rassek.
Pod wieczór zapadła decyzja o wycofaniu się na boisko w Rudach, ze względu na bezpieczeństwo strażaków, bo pożar przybierał na sile. Na boisku dowódcy szukali swoich ludzi, bo nie wszyscy wrócili do swoich wozów. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Na drugi dzień strażacy przystąpili do kolejnych zadań. Dopiero w trzecim dniu nastąpiła wymiana załogi.
Chaos się skończył, zaczęły się zorganizowane działania
– Pamiętam, że dostaliśmy za zadanie obrony miejscowości Tworóg Mały, ja zostałem dowódcą całej kompanii odwodowej. W kolejnych dniach prowadziliśmy dalej działania gaśnicze, broniliśmy innych miejscowości, zaczęło sprawnie działać kwatermistrzostwo. Mieszkańcy pomagali, jak mogli. Dawali nam jedzenie. Działaliśmy w ubraniach typu moro, co było wielkim utrudnieniem. Mundury przemakały i nie broniły przed ogniem. W akcji brały też udział samoloty i helikoptery, które zrzucały wodę czasem też na strażaków. W całej zaś mojej kompani były tylko dwa Stary typu „cola”. Szczęśliwie nikomu z mojej sekcji OSP Zawada oraz naszej kompanii nic się nie stało – dodaje starszy ogniomistrz.
Trzecia, cywilna ofiara pożaru
Podczas akcji gaśniczej doszło do tragicznego wypadku, o którym praktycznie się nie mówi. Jadący alarmowo wóz bojowy marki Jelcz wpadł w poślizg i przygniótł do muru kobietę, jadącą z wózkiem. Strażacy z powiatu wodzisławskiego byli w pobliżu.
– Pamiętam, jak przybiegł do mnie jeden z moich strażaków z informacją o wypadku. Podbiegłem do Jelcza i słyszę od strażaków będących na miejscu zdarzenia, że jest wypadek śmiertelny i czekają na prokuratora. Dokonałem rozpoznania i zauważyłem, że pod autem jest wózek. Nie zwracając uwagi na kolegów, którzy twierdzili, że trzeba czekać, poleciłem na moją odpowiedzialność odholowanie rozbitego wozu od muru, aby ułatwić dojście do wózka. Okazało się, że w wózku było malutkie dziecko. Jelcz był dość wysoki i na szczęście zderzak był powyżej leżącego dziecka, choć zniszczył część wózka. Wziąłem dziecko na ręce, wsiadłem do radiowozu i alarmowo jechaliśmy w kierunku szpitala w Raciborzu. W czasie jazdy zauważyliśmy karetki pogotowia jadące w naszym kierunku. Zatrzymaliśmy karetkę i przekazaliśmy poszkodowane dziecko, które miało lekkie poparzenie na skutek wycieku płynów eksploatacyjnych z rozbitego wozu. Gdyby nie zostało w porę wyciągnięte z wózka, mogłoby się to skończyć dla niego tragicznie. Co było dalej nie wiem. Z mediów dowiedziałem się później, że dziewczynka przeżyła – relacjonuje Henryk Rassek.
Fryderyk Kamczyk
Cała akcja trwała 26 dni. Jak wynika z oficjalnych danych Lasów Państwowych pożar zniszczył ponad 9 tysięcy hektarów lasu. W kulminacyjnej fazie pożar gasiło 1150 pracowników Służby Leśnej, 4700 strażaków, 3200 żołnierzy, 650 policjantów, 1220 osób z obrony cywilnej, a także osoby cywilne, których liczba nie jest ustalona.
W działaniach uczestniczyły 4 helikoptery, 27 samolotów, 48 ciągników ciężkich i specjalistycznych, 25 ciągników rolniczych i 36 kolejowych cystern na wodę.
Z jednostki OSP Zawada zaangażowanych było dwunastu strażaków. Byli to Henryk Rassek, Jan Pietrasz, Stefan Materzok, Szczepan Kłosek, Zygfryd Bugla, Piotr Bugla, Paweł Widenka, Józef Bugla, Emil Świerczek, Wojciech Szweda, Adam Pawłowski, Stanisław Gorzolnik. Czterech z nich dostało za udział w akcji złoty medal za zasługi dla pożarnictwa. Samochód marki Star używany jest w jednostce do dzisiaj, jako drugi wyjazd.
Najnowsze komentarze