Zjawa stanęła w drzwiach
Obchody rocznicy Marszu Śmierci to dobra okazja by przypomnieć tych, którzy z narażeniem życia ratowali uciekinierów z marszu. Takimi osobami byli Anna i Ryszard Adamczykowie z Gorzyc, rodzice Jana Adamczyka, mieszkańca Łazisk. – Nigdy nikomu o tym nie wspominałem. Nie chciałbym jednak, żeby ich czyny były zapomniane – mówi pan Jan.
GORZYCE, ŁAZISKA Na początku 1945 r. w dworskich zabudowaniach przy ul. Bogumińskiej 16 na krańcu Gorzyc, należących wówczas do Ryszarda Adamczyka, uczestnika trzech powstań śląskich i działacza plebiscytowego, mieszkało 6 rodzin. Oprócz Adamczyków, również ci, których domy zostały zniszczone w wyniku działań wojennych. Zabudowania były obszerne, więc Adamczykowie, którzy wychowywali czwórkę dzieci mogli podzielić się przestrzenią z innymi. Na zabudowania, oprócz domu mieszkalnego, składały się również budynki gospodarcze z chlewami, w których znajdowały się świnie i 20 krów. – Mieliśmy 100 jutrzin pola, a więc około 25 hektarów. Ojciec był największym rolnikiem we wsi. Dlatego nie wzięli go do wojska – wspomina Jan Adamczyk. Niemcy zabrali za to Adamczykom 3 pary koni i… psa. – Mieliśmy takiego rasowego wilczura. Pewnego dnia niemiecki schupo (policjant z policji ochronnej – przyp. red.) nakazał wszystkim właścicielom psów stawić się razem z czworonogami na boisku. Kiedy już się wszyscy zebrali, Niemcy odpalili potężną petardę. Trzy czwarte psów zerwało się i uciekło. Nasz siedział nieruchomo. No to go Niemcy wzięli na potrzeby wojska – wspomina pan Jan.
Niemieckie barbarzyństwo
Kiedy zaczął zbliżać się front, do budynku mieszkalnego Adamczyków wprowadzili się Niemcy. Około 40 żołnierzy zajęło pomieszczenia na parterze, piętrze i poddaszu obszernego domu. Cywile trafili do piwnicy. Nasz rozmówca miał wtedy ledwie 6 lat. Był drugim dzieckiem Adamczyków. Pan Jan miał wtedy starszego brata Antoniego oraz dwójkę młodszego rodzeństwa – siostrę Helenę i brata Henryka. Doskonale pamięta czas, kiedy w ich domu pojawili się Niemcy. Pamięta działo przeciwlotnicze ukryte w zaroślach nieopodal jego domu. – Najpierw bałem się huku wystrzałów. Później przywykłem i podchodziłem dość blisko, nawet kiedy z niego strzelano. Pamiętam, że Niemcy strzelali z niego dopiero wtedy, kiedy samolot już odlatywał. Żeby działo nie zostało zaatakowane. Pamiętam, jak Niemcy zestrzelili z niego amerykański bombowiec, z którego wyskoczyło dwóch członków załogi. Niemcy strzelali do tych spadochronów, zabili tych Amerykanów. To było straszne – wspomina.
W drzwiach stanęła zjawa
Doskonale też pamięta to co wydarzyło się około 26 – 28 stycznia 1945 r. Choć był środek zimy i było dużo śniegu, to temperatura była dodatnia i wszędzie było sporo błota. Zmierzchało, kiedy zaledwie 6-letni Jasiek wybierał się z mamą nakarmić świnie. – Szliśmy z wiadrem, a kiedy mama Anna otwarła drzwi, zobaczyłem w nich, jak mi się wydawało, zjawę, człowieka w pasiaku, wychudzonego, o zapadniętych policzkach, które wyglądały, jakby mu miały zaraz wyjść przez skórę. Był strasznie zabrudzony, w drewniakach, bez skarpet. Wyglądał strasznie. Zaskoczenie trwało chwilę. Dalej wszystko potoczyło się bez słów. Matka mu kiwnęła, że ma iść za nami. Do chlewika. Tam pokazała mu, że ma się schować w jednym z chlewików, w którym był zapas słomy. Kiedy zamknęła za nim drzwiczki, płacząc zaklinała mnie, żebym nikomu, nawet braciom czy siostrze pod żadnym pozorem nic nie mówił o tym, co widziałem. Kiedy matka ochłonęła, zaniosła mu schowane w wiadrze jedzenie – opowiada pan Jan. Wtedy nie był tego świadomy, że jego matka ryzykowała nie tylko życie swoje, ale całej rodziny.
Ucieczka do Czech
Nieoczekiwany gość, ukrywał się w chlewiku całą noc, cały kolejny dzień i pół następnej nocy. W sytuacji kiedy obok było 40 żołnierzy. – To był w ogóle cud, że ten człowiek zanim stanął w progu naszych zabudowań, wcześniej nie napatoczył się na żołnierzy niemieckich – uważa Adamczyk. Jego rodzice zanieśli uciekinierowi ubranie po parobku, którego wcześniej Niemcy zabrali na roboty przymusowe. Pasiak spalili. – Ojciec był niskiego wzrostu, a nasz gość był dość wysoki. Dlatego dali mu ubranie po parobku Jaśku z Osieka – opowiada pan Jan. Dopiero po froncie dowiedział się, że ojciec pod osłoną nocy, w milczeniu, omijając drogi i zabudowania, wyprowadził uciekiniera nad rzekę Olzę, ku Uchylsku, gdzie był bród. Stamtąd było blisko do Czech, w których już miały być wojska radzieckie. Został na drogę zaopatrzony w jedzenie. – W czasie tej nocnej wycieczki ojciec dowiedział się, że był to bułgarski Żyd, który uciekł z Marszu Śmierci. Miał około 40 lat. W domu miał małą fabrykę mydła. Powiedział ojcu, że jak przeżyje, to wszystko co ma, łącznie z fabryką mu przekaże. Niestety, nie dał znaku życia, więc uważaliśmy, że zginął. Okazało się, że tereny przygraniczne, po stronie czeskiej były obsadzone przez grupy partyzanckie. Nie wiadomo, czy nie został przez nich złapany. Ojciec nie chciał, żebyśmy w ogóle o tym komukolwiek mówili. W 1945 r. nikt nie wiedział co będzie dalej. Ojciec przeżył dwóch najeźdźców, bał się, że będzie jeszcze trzeci – wspomina Jan Adamczyk. Dziś uważa, że jego rodzice zachowali się jak należy, mimo ogromnego ryzyka, jakie im w tej sytuacji groziło ze strony Niemców.
Harmonijka na pamiątkę
Młody Jaś był ulubieńcem niemieckiego porucznika, który był prawdopodobnie zastępcą dowódcy oddziału stacjonującego w Gorzycach. – To był wysoki mężczyzna, miał czarne włosy zaczesane do tyłu. Czyściutki, w jego butach można się było przejrzeć. Czasem brał mnie na kolana i grał wtedy na harmonijce. Bardzo mi się to podobało. Pamiętam jak zagrał „Cichą noc”. Byłem zdziwiony, że Niemiec gra tę kolędę, bo myślałem, że ona jest polską kolędą. Dopiero później dowiedziałem się, że to austriacka pieśń. Okazało się, że ten żołnierz miał w Niemczech trzech synów, w tym Johana, w moim wieku. I chyba dlatego mnie lubił. Dał mi na pamiątkę swoją harmonijkę. Mam ją do dziś – pokazuje pan Jan. Instrument wciąż działa, nawet dziś pan Jan potrafi zagrać na nim melodię, której nauczył się od Niemca. – Nie wiem co to za piosenka, ale zapadła mi w pamięci – wyjaśnia.
Prawa wojny
W marcu i kwietniu 1945 r. pętla wokół Niemców zaczęła się zaciskać. – Byli tu jak w kotle, otoczeni niemal ze wszystkich stron przez Armię Czerwoną. Widziałem wtedy coś strasznego. Ten Niemiec, który grał mi na harmonijce, błagał na kolanach swojego dowódcę, żeby opuścili nasz dom, bo jeszcze jest czas, zanim przyjdą Rosjanie i ich otoczą. To co wydarzyło się później wyglądało jak jakiś western. Widziałem, jak ten dowódca wyciągnął pistolet, przeładował i strzelił do tego Niemca. Ten się wyprężył, otwarł szeroko oczy i upadł na ziemię – opowiada pan Jan. – Do dziś śni mi się to po nocach – dodaje. Pół godziny później, w tym samym miejscu konał dowódca, któremu, jak się okazało, radziecki granat rozszarpał brzuch. – Żołnierze przynieśli go tu na prześcieradle z otwartym brzuchem, z którego wylewały się wnętrzności. Prosił żeby go dobić, ale tego nie zrobili – wspomina.
Nie przeciwstawiać się czerwonym żołnierzom
Schowani w piwnicy Adamczykowie przetrwali radzieckie natarcie na ich dom. Walki były dla nacierających niezwykle krwawe, bo Sowieci atakowali bez użycia artylerii. Nasz rozmówca uważa, że prawdopodobnie spodziewali się, iż mogą tu być wyżsi niemieccy oficerowie, być może generałowie, których chcieli wziąć żywcem (na terenie Olzy, Uchylska i Gorzyc przebywał w tym czasie m.in. feldmarszałek Ferdinand Schörner, dowódca wojsk niemieckich w tym rejonie – przyp. red.). W pewnym momencie strzelanina ustała. Po dwóch godzinach ciszy do piwnicy wpadło dwóch radzieckich żołnierzy. Za nimi inni. – Interesowały ich trzy rzeczy: zegarki, wódka i dziewczyny. Te ostatnie brudziły twarze węglem, starały się udawać, że są stare. Z Rosjanami przyszedł polski oficer. Piękną polszczyzną powiedział, że mamy się w ogóle im nie przeciwstawiać, bo są wściekli, że stracili tu tak wielu ludzi i sprzętu. Ojcu zabrali zegarek. Zabrali też wszystkie świnie i krowy z cielakami. Ojciec o mało nie stracił życia, kiedy jedna z krów zaczęła się cielić i ojciec proponował, by dać się jej ocielić w spokoju. Rosjanin już w niego celował, ale ojciec wytłumaczył mu, że zamiast tej jednej krowy, będzie miał dwie. I tak się stało, a Rosjanie uznali, że skoro ojciec ocielił krowę, to może leczyć i ich żołnierzy. To było wszystko straszne – wspomina.
Ewakuacja i powrót
Rosjanie nakazali Adamczykom i innym rodzinom ewakuację. – Poszliśmy w kierunku Wodzisławia, ale tam nam nie pozwolono wejść do miasta. Ostatecznie na dwa tygodnie trafiliśmy do Rydułtów. Mieszkaliśmy u takiej rodziny, której dom stał na skarpie. Nie pamiętam jak ci ludzie się nazywali, ale byli bardzo dobrzy. Po wojnie ojciec kilka razy ich odwiedził by wyrównać rachunki – wspomina pan Jan. Jego starszy brat pewnego dnia poszedł do Gorzyc sprawdzić, czy można już wracać. Okazało się, że tak. – Jak żeśmy wrócili z Rydułtów do domu, to z całego naszego gospodarstwa został przypalony i obłąkany kot. Zabudowania gospodarcze były zniszczone. Na szczęście dom ocalał, tyle że był ograbiony. A czego nie wynieśli Rosjanie, to wyniosło dwóch takich co chodziło z opaskami z literą P (opaski z literą P w czasie niemieckiej okupacji Górnego Śląska musieli nosić ci mieszkańcy, którzy nie zgodzili się na wpisanie na volkslistę, była to jedna z form ostracyzmu ze strony lokalnych niemiecki władz – przyp. red.). Czego nie zabrała nam wojna, to do reszty rozkradło dwóch miejscowych – podsumowuje pan Jan, który w 1965 r. ożenił się w Łaziskach. Po zdaniu matury studiował polonistykę. Od dziekana usłyszał, że nie zostanie nauczycielem, bo raz, że był synem kułaka, a dwa nie chciał się zapisać do partii. W efekcie rozpoczął studia techniczne, pracował na kopalni. Przez trzy kadencje był prezesem OSP Łaziska, a zarazem zarządu gminnego OSP w Godowie. Po rezygnacji z uwagi na stan zdrowia, został prezesem honorowym OSP Łaziska i zarządu gminnego. Przez trzy kadencje był też radnym gminy Godów i przewodniczącym komisji bezpieczeństwa. Do dziś amatorsko zajmuje się fotografią. Artur Marcisz
Najnowsze komentarze