Wtorek, 24 grudnia 2024

imieniny: Adama, Ewy, Zenobiusza

RSS

Marian Hudek – zdobywca Mount Everestu i Korony Ziemi

11.12.2018 00:00 sub

Jest dwudziestym polskim zdobywcą Mount Everestu (8848 m n.p.m.), najwyższej góry świata, oraz dziewiątym polskim zdobywcą Korony Ziemi, czyli dziewięciu najwyższych szczytów wszystkich kontynentów według teorii Messnera. Na kopalni wyrobił sobie kondycję i odporność psychiczną, która przydała mu się później w górach całego świata. Na szczytach świata przydaje się również siła spokoju, której mu nie brakuje.

Marian Hudek urodził się 15 listopada 1963 r. jako pierwsze dziecko Emeryka i Renaldyny z domu Salamon. Dom rodzinny znajdował się w Podbuczu w gminie Godów, ale pierworodny syn Hudków urodził się w Rogowie, gdzie znajdowała się wówczas izba porodowa. Ma dwie młodsze siostry: Grażynę i Bernadetę. Uczęszczał do Szkoły Podstawowej w Krostoszowicach, a następnie do I Liceum Ogólnokształcącego im. 14 Pułku Powstańców Śląskich w Wodzisławiu Śl. Mimo że, jak sam mówi, jest ścisłowcem, to w liceum wybrał klasę o profilu humanistycznym, choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że wybrano za niego. – Moja nauczycielka w szkole podstawowej, pani Olga Mendrek zdecydowała, że lepiej nadaję się do klasy humanistycznej, a że ja byłem raczej spokojnym uczniem, który nie protestował zanadto, no to poszedłem do klasy o takim profilu – wyjaśnia ze śmiechem Marian Hudek. – Co w sumie wyszło mi o tyle na dobre, że poszerzyło moje horyzonty – dodaje. W liceum jego nauczycielem historii był Marian Drosio, późniejszy dyrektor tej szkoły oraz śląski kurator oświaty. – Do dziś mam do niego ogromny szacunek za to jak i czego nas uczył. Później dowiedziałem się, że był również działaczem opozycji antykomunistycznej – wspomina.

W małym sabotażu

A były to trudne czasy, czasy przełomowe, bowiem Hudek do LO uczęszczał w latach 1978 – 1982. Do Polski przyjechał papież Jan Paweł II, rodziła się Solidarność, zaś w grudniu 1981 r. został ogłoszony stan wojenny. Na ulicach pojawiło się wojsko, wzmożone patrole milicji, a na murach i tablicach ogłoszeń urzędowe obwieszczenia i plakaty propagandowe. Nastolatek uznał, że trzeba mieć również swój wkład w walce z systemem. Ściągał owe plakaty i obwieszczenia. – Nie chodziło tylko o to by je zerwać, ale o to, by je ściągnąć tak, by nie uległy zniszczeniu. Najcenniejsze były te plakaty, których ściągnięcie było najtrudniejsze, bo wisiały w takich miejscach, że ich zdobycie wiązało się z dużym ryzykiem. Potrafiłem też ściągnąć plakat, którego nie miałem jeszcze w swojej kolekcji nawet pomimo patrolu milicjantów stojących niedaleko. Potrzebne było do tego całkowite opanowanie, no a ja jestem raczej spokojnym człowiekiem – wspomina czasy kiedy był nastolatkiem. Zebrał sporą kolekcję plakatów i obwieszczeń. – Miałem tego pokaźną liczbę, którą jednak wiele lat temu przekazałem znajomemu historykowi – opowiada.

Kopalnia się przydała

Po zdaniu matury zamierzał studiować, złożył nawet dokumenty na wyższą uczelnię. Ostatecznie jednak ze studiów zrezygnował. – W domu rodzinnym się nie przelewało. Ojciec po wypadku na kopalni był rencistą, mama sprzątaczką. W domu dwie młodsze siostry. Rodziny nie byłoby stać na moje studia, ja to rozumiałem i uznałem, że muszę szybko zdobyć zawód – mówi. Stąd decyzja o dalszej nauce w Policealnym Studium Zawodowym o kierunku górniczym w Wodzisławiu Śląskim. Jednocześnie w 1983 r. rozpoczął pracę na kopalni „Manifest Lipcowy”, obecnie Zofiówka. Szybko, bo już w wieku 22 lat trafił do dozoru. – Byłem bodaj najmłodszym pracownikiem dozoru technicznego w historii tej kopalni. Miało to swoje plusy, ale też minusy, bo ciągle byłem testowany przez starszych kolegów – wspomina. W górnictwie przepracował 20 lat. Jednak 5 lat przed emeryturą górniczą postanowił odejść z kopalni. – Złożyło się na to wiele aspektów. W życiu faceta są pewne przełomowe momenty. Takim jest z pewnością 40. rok życia. U jednych jest z tym jak z grypą, po prostu ten stan mija. U innych nie. Ja musiałem coś zmienić – opowiada. Odszedł z kopalni i rozpoczął prowadzenie samodzielnej działalności gospodarczej w zakresie budownictwa i do dziś jest prywatnym przedsiębiorcą. Lat spędzonych na kopalni nie żałuje. – Przez wiele lat pracowałem na oddziale wydobywczym. W czasie szychty musiałem wielokrotnie kontrolować stanowiska pracy w całym rejonie ściany, co wiązało się z koniecznością pokonywania sporych odległości o różnym nachyleniu. Dzięki temu wyrobiłem sobie bardzo dobrą kondycję co przydało się później w górach – mówi.

Zobaczyć Everest

Pierwsze kontakty z górami zawdzięcza obozom harcerskim hufca Godów w Bierach w Beskidzie Śląskim, z którym był związany do roku 1987. W polskie Tatry po raz pierwszy pojechał dosyć późno, bo dopiero w wieku 30 lat i do dzisiaj pamięta emocje, które towarzyszyły mu przy zdobyciu najwyższego ich szczytu, czyli Rysów. – Wtedy też uświadomiłem sobie czym są dla mnie góry. Zapragnąłem poznać je lepiej i zacząłem marzyć – mówi. W 1998 r. po raz pierwszy wyjechał w Himalaje. To był wyjazd trekkingowy w rejon Annapurny. – Zakochałem się w Himalajach i pomimo tego, że byłem w wielu innych górach, ciągle uważam je za najpiękniejsze góry świata. Wtedy też przyrzekłem sobie, że muszę tam koniecznie wrócić – mówi. I wrócił. Zimą 2004 r. wraz z synem Krzysztofem pojechał do Nepalu aby zrealizować swoje największe marzenie, czyli zobaczyć na własne oczy najwyższą górę świata, Mount Everest. – Chcieliśmy dojść do bazy pod Everestem i jak prawdziwi himalaiści rozbić tam obóz. W tym celu na własnych plecach każdy z nas niósł plecak o wadze ok. 25 kg. Wtedy byliśmy przekonani, że mamy w nich wszystko co jest niezbędne aby tego dokonać – wspomina. W czasie tego miesięcznego wyjazdu, idąc do bazy pod Everest razem z Krzysztofem weszli niejako przy okazji na ich pierwszy sześciotysięcznik, Imja Tse (6189 m n.p.m.). To co prawda jeden z najpopularniejszych szczytów w Himalajach i w sezonie wiosennym bądź jesiennym, stosunkowo łatwy do zdobycia, ale Hudkowie wspinali się tam zimą. – Po raz pierwszy zrozumiałem wtedy czym jest zima w Himalajach. Wcale nie wiąże się ona z dużymi ilościami śniegu ale charakteryzuje się za to bardzo niską temperaturą i lodowatymi wiatrami. W nocy spędzonej zimą w namiocie w bazie pod Everestem, pomimo tego, że ubraliśmy na siebie wszystko co mieliśmy w plecakach, to i tak było nam zimno do tego stopnia, że nie byliśmy w stanie zmrużyć oka i skostniali z zimna czekaliśmy tylko na pierwsze promienie słońca – opowiada.

Pierwszy oświotysięcznik

Syn Krzysztof był jego partnerem także w trakcie wielu wyjazdów na alpejskie czterotysięczniki. 21 września 2005 r. razem zdobyli Mont Blanc, najwyższy szczyt Europy. Było to ważne wydarzenie w życiu Hudka. Wejście na najwyższą górę Alp, okazało się pierwszym krokiem ku Koronie Ziemi. Syn Krzysztof we wspinaczkach towarzyszył ojcu do 2006 r. W tamtym roku wspólnie z Jastrzębskim Klubem Wysokogórskim, którego Hudek jest członkiem, pojechali na wyprawę na szósty co do wysokości szczyt ziemi – ośmiotysięcznik Cho Oyu (8201 m n.p.m.), uważany za najłatwiejszy technicznie do zdobycia ze wszystkich 14 ośmiotysięczników. Ojciec górę zdobył, syn nie. – Z walki o szczyt wyeliminowała go choroba wysokościowa. Obu nam zabrakło wtedy doświadczenia – wspomina.

Na dachu świata

W 2007 r. wrócił znowu w Himalaje, po to by zdobyć Mount Everest. Przygotowania do wyprawy trwały kilka miesięcy. Wzięli w niej udział również Roman Dzida i Robert Rozmus. Wyprawa zakończyła się sukcesem. 15 maja 2007 roku po wielu dniach wspinaczki granią północno-wschodnią (od strony Chin) stanął na szczycie Mount Everestu, jako dwudziesty Polak w historii. Było to również szóste w historii polskie wejście granią północno-wschodnią. Człowiek walcząc z tą górą, przeżywa psychiczną metamorfozę ze względu na to wszystko co tam przeżywa, czyli niesamowite wyczerpanie, chorobę, długą samotność. – Wspinając się na tę górę zostajesz kompletnie sam ze swoimi myślami. Tam nic nie zajmuje twojego czasu, tylko myśli. Dlatego zdobycie tej góry nie zależy tylko od umiejętności wspinaczkowych. Jeśli nie wytrzyma psychika to nic nie pomoże. Konieczna jest ogromna motywacja – wspominał.

Korona Ziemi

Po zdobyciu Everestu szukał dalszych celów wspinaczkowych. Tym celem stała się Korona Ziemi. Jako że zdobył już dwa szczyty wchodzące w jej skład, postanowił skompletować resztę. W styczniu 2008 roku zdobył Kilimandżaro (5895 m n.p.m.), najwyższy szczyt Afryki, gdzie tym razem towarzyszył mu młodszy syn Paweł. Niecały rok później stanął na Mount Vinson (4897 m n.p.m.), najwyższym szczycie Antarktydy. W 2009 padły jeszcze trzy inne szczyty – w lutym zdobył Aconcaguę (6962 m n.p.m), najwyższy szczyt Ameryki Południowej, w listopadzie Piramidę Carstensz (4884 m n.p.m.), najwyższą górę Oceanii oraz Górę Kościuszki (2228 m. n.p.m), najwyższy szczyt Australii. Pod koniec lutego 2010 r. wspiął się na Elbrus (5642 m n.p.m.), przez wielu alpinistów w miejsce Mount Blanc uważany za najwyższą górę Europy. 24 maja 2010 r. dołożył ostatni fragment układanki, zdobywając leżący na Alasce Denali (Mount McKinley 6194 m n.p.m.), najwyższy szczyt Ameryki Północnej. Został dziewiątym Polakiem, który zdobył Koronę Ziemi.

Porażki

Nie wszystkie próby wejść na szczyty kończyły się sukcesem. Raczej unika dużych wypraw, choć w kilku brał udział. Te, które miały mu pomóc zdobyć kolejne ośmiotysięczniki, nie powiodły się. – W wyprawie na Manaslu w 2013 roku byłem członkiem ekipy Ryszarda Pawłowskiego, doświadczonego himalaisty (11 zdobytych ośmiotysięczników – przyp. red.). Mimo to nie trafiliśmy w okienko pogodowe, co było zresztą do przewidzenia, bo termin wyprawy był niefortunny. W Himalajach są pewne okresy, kiedy można się wspinać i takie, że nie ma takiej możliwości. I da się je dość łatwo przewidzieć, bo są generalnie niezmienne – mówi. Nie udało się zdobyć również Sziszapangmy w roku 2014. Podczas próby zdobycia tej góry, jedna z atakujących ją ekip została zmieciona przez lawinę. Zginęło wówczas kilku wspinaczy. Ten wypadek spowodował, że Szerpowie, czyli nepalscy tragarze wysokogórscy uznali, że duch góry nie życzy sobie by ją zdobywać. – Tydzień ich przekonywaliśmy, żeby kontynuować wyprawę jednak nie udało się to ani nam, ani innym wyprawom – wspomina. Czasami tak bywa również w niższych górach. W czasie wyprawy na Chan Tengri (7010 m n.p.m.) w górach Tienszan w 2016 r. duże opady śniegu spowodowały, że zostały zniszczone namioty w obozach co uniemożliwiło kontynuowanie wyprawy i zmusiło do wycofania się.

Śmierć w górach

W górach stracił kolegę z Jastrzębskiego Klubu Wysokogórskiego Krzysztofa Apanasewicza, który zginął w sierpniu 2008 r. w czasie klubowej wyprawy na Pik Korżeniewskiej (7105 m n.p.m.) w Tadżykistanie, jeden z najwyższych szczytów Pamiru. Mimo poszukiwań, ciała kolegi nie udało się odnaleźć. – Prawdopodobnie spadł w przepaść – wspomina Hudek, który uczestniczył wówczas w akcji ratowniczej. – Oczywiście byłem świadomy zagrożenia w górach. Ale śmierć była zawsze daleko, słyszało się o niej od innych. Gdy zginął Krzysztof zrozumiałem, że śmierć dotyczy w górach każdego, również mnie – mówi.

W czasie wyprawy w 2014 r. schodząc ze szczytu Pik Lenina (7134 m) brał udział w akcji poszukiwawczej dwóch polskich alpinistów, którzy zaginęli podczas nocnego zejścia z tego szczytu. Udało mu się ich odnaleźć i zorganizować akcję ratowniczą. Później z powodu bardzo mocnych odmrożeń rąk i obrzęku mózgu jednego z nich, wrócił z nim do kraju.

Modlitwy mamy

Sam również miał wypadek w górach. Spadł wspinając się na masyw Kościelca w Tatrach. – Nie zdążyłem zapiąć liny. Odpadłem i leciałem twarzą skierowaną w kierunku nieba. Byłem pewien, że to już koniec. Uratował mnie dobrze zapięty kask, o co zadbał mój syn Krzysztof i plecak na plecach. Dzięki temu nie roztrzaskałem głowy i nie złamałem kręgosłupa. Do tego spadłem na płaski fragment skały. Chyba tylko dzięki opatrzności przeżyłem ten upadek. Zarówno ratownicy TOPR, którzy przylecieli śmigłowcem na miejsce zdarzenia jak i lekarze w szpitalu w Zakopanem nie mogli wyjść ze zdziwienia, że przeżyłem, a do tego nie złamałem ani jednej kości – wspominał przed laty. – Moja mama w trakcie każdej mojej górskiej wyprawy modliła się o mój szczęśliwy powrót i paliła świece pod krzyżem przy kaplicy w Podbuczu – mówi Hudek.

W czasie górskich wypraw poznał również kilku znanych himalaistów, m.in. Macieja Berbekę, himalaistę, który dokonał pierwszych zimowych wejść na trzy ośmiotysięczniki: Manaslu, Cho Oyu i Broad Peak. Podczas zejścia z tej ostatniej góry w marcu 2013 r. Berbeka zaginął i został uznany za zmarłego. – Spotkałem go w 2010 roku na McKinleyu i dostałem od niego niezłą burę za to, że jego zdaniem, zbyt frywolnie i beztrosko oraz niezbyt bezpiecznie schodzę z góry – wspomina.

Marian Hudek obecnie mieszka w Jastrzębiu-Zdroju. W 2008 r. otrzymał odznakę „Zasłużony dla Miasta Jastrzębie-Zdrój, a w czerwcu 2013 r. Rada Gminy Godów nadała mu tytuł Honorowego Obywatela Gminy Godów. W 2010 r. został przez ministra sportu i turystyki odznaczony medalem „Za zasługi dla sportu”.

W 2019 r. planuje kolejne wyprawy w Himalaje, ale na razie nie zdradza swoich celów. Obecnie trwają przygotowania. Artur Marcisz

  • Numer: 50 (943)
  • Data wydania: 11.12.18
Czytaj e-gazetę