Słodki smak rodzinnej manufaktury
Wodzisławianie, którzy pierwsze mleczaki łamali na majzlokach, wiedzą, że o poranku ulica Zamkowa kusi zapachem świeżych drożdżówek, a popołudniami egzotycznej czekolady.
Znają rodzinne anegdoty, w których dziadek wykradał dla babci lizaki z manufaktury Leona i wojenne historie o tym, jak w zrujnowanej kamienicy Meisla dzieci poszukiwały resztek cukierków. Bo tak jak Blikle kojarzy się z Warszawą, tak Meisel z Wodzisławiem. I jeśli te skojarzenia rodzą uśmiech, to jest to zazwyczaj uśmiech pełen słodyczy.
Od cukiernika do zakonnika
Kiedy w niewielkiej Turzy Śląskiej przyszło na świat siedmiu braci, nikt nie mógł przypuszczać, że właśnie rodzi się historia cukiernictwa, która od czterech pokoleń nieodłącznie wiąże się z nazwiskiem Meisel. – Moi pradziadkowie: August i Albina prowadzili w Turzy piekarnię i szynk. Rodzinny interes przejął ich syn, a mój dziadek Wilhelm, a jego bracia Leon i Józef zostali cukiernikami. Pierwszy osiadł w Wodzisławiu Śląskim, gdzie najpierw przy ul. Konstancji, potem Michalskiego i Zamkowej prowadził cukiernię. Drugi czekoladowe rarytasy produkował w Rybniku – opowiada o początkach rodzinnej tradycji Grzegorz Meisel, właściciel Słodkiej Manufaktury Leona, która mieści się dokładnie tam, gdzie w latach 20. XX wieku brat jego dziadka produkował słynne karmelki, pierniczki i marcepanowe figurki.
Leon Meisel nie miał żony, ani dzieci, więc przechodząc na emeryturę cukiernię postanowił przekazać bratankowi, a sam udał się w podróż po kraju. – Wujek był bardzo pracowity, więc wcześniej nie miał czasu na zwiedzanie Polski. Rodzina uznała, że to bardzo dobry pomysł, bo w końcu coś mu się od życia należy, dlatego gdy po pewnym czasie rodzice dowiedzieli się z ambony, że wstąpił do zakonu albertynów i mieszka w Częstochowie, wszyscy byliśmy bardzo zaskoczeni – opowiada pan Grzegorz, który jako młody chłopiec odwiedzał wujka w wakacje. – Pamiętam, że klasztor był miejscem niezwykle ascetycznym. Najbardziej zapadły mi w pamięć posiłki, które odbywały się przy stoliku wysokim na 40 centymetrów, przy którym wszyscy bracia musieli klęczeć. Tylko emeryci w podeszłym wieku mogli korzystać z krzeseł. To było bardzo ciekawe doświadczenie – dodaje.
Ostatniego grudnia 1968 roku Lucjan i Wanda Meislowie z czteromiesięcznym Grzegorzem wprowadzili się do odziedziczonego po Leonie domu przy ulicy Zamkowej. Po przejęciu cukierni, pan Lucjan mógł liczyć na pomoc wujka, który zanim wyruszył w Polskę, przyglądał się poczynaniom młodego cukiernika, podpowiadał i uczył. W klasztorze spędził kolejnych 19 lat swojej emerytury, został mistrzem nowicjatu, a Lucjan i Wanda odwiedzali go tam co miesiąc.
Gimnastyka między drożdżówkami
Dzień pana Lucjana zaczyna się od rogalików z serem. Jak tylko wyciągnie je z pieca, to jeden zostawia sobie, a drugi zanosi na górę żonie. – Mój ojciec jest dla mnie przykładem niesamowitej odpowiedzialności za rodzinę i firmę. Nie zważa ani na swój wiek, ani na zmęczenie. Mając 80 lat wstaje codziennie o godzinie 4.00 rano żeby przygotować drożdżówki, potem gimnastykuje się i ponownie wraca do pieczenia – tłumaczy pan Grzegorz. Jego dziadek Wilhelm zaczynał pracę w wieku 12 lat, ojciec niewiele później, bo do rodzinnej piekarni trzeba było przychodzić codziennie przed szkołą. – Było nas sześcioro, oprócz mnie jeszcze jeden brat, ale nie miał ręki, więc to na mnie spoczywał obowiązek pomagania rodzicom. Gdy w 1952 roku ojciec kupił ciężarówkę, stałem się również kierowcą, bo w wieku 16 lat miałem już prawo jazdy – wspomina pan Lucjan, który w dzień pracował w piekarni, a nocki spędzał jeżdżąc w wodzisławskim pogotowiu. – Jak nie było co robić, to brałem do sanitarki książki i uczyłem się do egzaminu czeladniczego, a potem mistrzowskiego na piekarza – opowiada pan Lucjan.
W pogotowiu spędził cztery lata i nie był to stracony czas, bo przy okazji poznał sympatyczną siostrę Wandę, która pracowała na oddziale noworodków. Po ślubie młodzi zamieszkali u rodziców w Turzy Śląskiej, a pan Lucjan zatrudnił się w ciastkarni PSS Społem przy ul. Targowej, by zdobyć kwalifikacje w zawodzie cukiernika. Wkrótce przydały się one w firmie, którą, razem z tradycyjnymi recepturami, przejął po stryju Leonie. – Wujek specjalizował się w pierniku na moczkę, krajance piernikowej i karmelkach, zwanych meiselokami. Ja musiałem wprowadzić sporo zmian w asortymencie, bo w najtrudniejszych czasach, na wyprodukowanie 10 kilogramów cukierków, potrzebowałem pozwolenie. Po stanie wojennym zrezygnowaliśmy z karmelków, bo zamiast tony cukru, którego potrzebowaliśmy na miesiąc, otrzymaliśmy przydział 50 kilogramów – tłumaczy pan Lucjan i wspomina 1972 rok, gdy zainwestowali w maszynę do lodów włoskich, które stały się prawdziwym przebojem.
Pan Grzegorz przyznaje, że jest zupełnie inny niż ojciec. Ma zupełnie inne zainteresowania i inny tryb życia. Woli dobre książki i filmy, a nie motoryzację i wyścigi, zaczyna pracę na drugą zmianę gdy jego ojciec kończy piec ciasta. Jest jednak taka dziedzina, która stała się ich wspólną pasją – fotografia.
U pana Lucjana wszystko zaczęło się od zdjęć robionych kolegom na motorach, bo wyścigami żyli wszyscy młodzi ludzie w Turzy. – Miałem ruski motor K55, później polski WFM, a gdy ojciec kupił Awo sport z silnikiem czterosuwowym, jeździliśmy nim wspólnie do brata, który studiował w Krakowie – wspomina pan Lucjan, a jego żona dodaje, że do dziś jeździ tak szybko, że pani Wanda całą drogę się modli. I choć radziecką Zorką, którą woził ze sobą zawsze w skrytce sanitarki, uwieczniał wiele wypadków, sam docierał do domu zawsze bezpiecznie. A że fotografia zawsze sprawiała mu ogromną frajdę, aparat podarował również synowi. – To był radziecki Fed, automat z dwoma przesłonami, którym robiłem zdjęcia krajobrazów. Pierwszym sukcesem był wygrany konkurs PTTK–u, za który dostałem sto filmów, więc mogłem sobie pozwolić na eksperymentowanie. Kilka lat temu zaangażowałem się w dwa stowarzyszenia fotograficzne. Pierwsze to Pictorial Team, grupa ogólnopolska, która zajmuje się fotografią artystyczną. Drugie to Fotobalans, który gromadzi ludzi z Wodzisławia, Radlina i Pszowa – mówi pan Meisel, który jako cukiernik, nie mógł sobie odmówić kursu fotografii kulinarnej.
Smak egzotycznych podróży
Dla Grzegorza Meisla największą inspiracją są zagraniczne wyjazdy. Najczęściej do Włoch i na Bliski Wschód, gdzie wszyscy kochają słodycze i aromatyczne smaki. – Z Izraela przywiozłem pomysł na trufle, które opierają się na doskonałej tamtejszej chałwie połączonej z zatarem, izraelską przyprawą składająca się m.in. z sezamu, sumaku i soli morskiej. Muzyka zainspirowała mnie z kolei do produkcji trufli kubańskich, składających się z mocnej kawy, kokosu i rumu – mówi pan Grzegorz, który razem z żoną Zuzanną zaczynał od prowadzenia sklepu ze zdrową żywnością. – We wczesnych latach 90. pojechałem na targi Slou Food do Turynu, gdzie prezentowały się lokalne firmy opierające się na rodzinnej manufakturze. Pomyślałem wtedy, że mając w domu takie możliwości powinienem z nich skorzystać i też stworzyć coś wartościowego. Tak zrodził się pomysł na Słodką Manufakturę Leona, w nawiązaniu do rodzinnych tradycji, które w domu przy Zamkowej zapoczątkował nasz wujek – tłumaczy pan Grzegorz.
Rodzice byli decyzją syna zaskoczeni, bo chyba już go skreślili z listy potencjalnych następców, ale z ciekawością zaczęli się przyglądać jego pomysłom i produktom. – Moja siostra Klaudia skończyła Akademię Sztuk Pięknych i jest grafikiem w Łodzi, a brat, który zginął w wypadku samochodowym, zrobił w Holandii doktorat z fizyki i jednocześnie zdał egzamin na czeladnika cukiernika. Posługiwał się zabawną pieczątką: fizyk cukiernik Krzysztof Meisel. Ja zaś dojrzałem do myśli o własnej manufakturze bardzo późno. Pamiętam jak wymyśliłem pierwsze trufle ze świeżymi daktylami nadziewanymi skórką pomarańczy i zawiozłem je do skosztowania znajomym. Byli zachwyceni, więc postanowiłem próbować dalej. Zawsze miałem pomysły na niszowe przedsięwzięcia – podsumowuje ze śmiechem.
Powoli przychodzi czas na czwarte pokolenie cukierników w rodzinie. Filip, syn Grzegorza, wpierw praktykował u swojego ojca ucząc się tworzenia czekoladek, a po zdaniu egzaminów czeladniczych, dziadek Lucjan przejął pałeczkę nauczyciela ciastkarstwa. Karmelków robić jeszcze nie potrafi, a chałka z sześciu i ośmiu wałków wciąż jest domeną dziadka, ale z czasem pozna największe rodzinne tajemnice zamknięte w recepturach i w końcu odciąży nestora rodziny, który marzy o tym, żeby sobie pojeździć po świecie. – Czekam aż mnie w końcu zepchną na bok i będę mógł sobie na tej emeryturze odpocząć, ale na razie żaden do mnie z taką propozycją nie przyszedł – mówi pan Lucjan.
– Tato, przecież ty masz lepszą kondycję od nas – oponuje pan Grzegorz i od razu dodaje, że jego dziadek Wilhelm dożył sędziwego wieku 105 i pół lat, a skończył pracować jak miał 88. A ponieważ tradycja, to w tej rodzinie rzecz święta, możemy mieć nadzieję, że kolejne pokolenia wodzisławian będą łamały mleczaki na majzlokach, objadały się rogalikami do porannej kawy i traciły zmysły dla czekoladowych trufli. I gdy tylko te smaki skojarzą z Meislem, na ich twarzy pojawi się uśmiech. I będzie to uśmiech pełen słodyczy.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze