Nie pytajcie mnie czy koń ważniejszy jest od żony
Pokier zameldowany jest w bloku przy Orzeszkowej w Raciborzu i choć na trzecim piętrze nikt go jeszcze nie widział, wielu mieszkańców zna go z trasy, którą pokonuje z Pogrzebienia do kopalni Rydułtowy. Z powrotem idzie niespiesznie, mając na uwadze każdy kilogram załadowanego węgla. Jedni serdecznie go pozdrawiają, innych ta jego niespieszność denerwuje, ale na miastowym koniu, ani klakson, ani pisk hamulców nie robi żadnego wrażenia.
Z drogi śledzie Pokier jedzie
Kiedy policjanci zatrzymują Alojzego Buglę do kontroli, zawsze pada hasło: dmuchać! A on wtedy pyta: jo czy koń? A potem dodaje, że się nie boi, bo od 26 lat nie pije, a jego koń trzeźwiej patrzy na życie niż niejeden kierowca i do Pogrzebienia, gdzie ma swój boks, trafi nawet z zawiązanymi oczami. Bo konie mają taki instynkt, że nawet gdy woźnica śpi, to zawsze przywiozą go do domu. Tak przynajmniej bywało w czasach, gdy wozy z końmi były bardziej popularne niż samochody. Dzisiaj pan Alojzy i jego 5-letni Pokier wzbudzają różne reakcje. Jedni pozdrawiają ich serdecznie i cieszą się, że wreszcie mogą zobaczyć konia, innych wkurza za to wszystko, co sprawia, że tworzą się korki. – Jak mom takie miejsce, gdzie mogą zjechać to zawsze dam odpocząć koniowi i kierowcom, żeby się tak nie wnerwiali. Jak nie wozimy wongla to zabieram go na wycieczkę do lasu, bierzemy dzieciaki i jeździmy bocznymi drogami – tłumaczy pan Alojzy.
Praca to jednak nie wycieczka, bo na głównych ulicach jest teraz większy ruch niż kiedyś, a kierowcy stali się bardziej agresywni. – Najgorzej jest na trasie na Kornowac. Jak już skręcę w prawo na Pszów, od razu robi się spokojniej. Odkąd wożę wongiel, 12 rozy wjechali mi do furmanki. Zawsze jest to samo: to jo za wolno jechał! – opowiada pan Bugla i wyjaśnia, że największy problem zaczyna się wtedy, gdy trzeba naprawić wóz. Bo choć ma cztery koła, to samochodem nie jest, więc do warsztatu nikt go nie weźmie. Brakuje firm, które chciałyby się taką naprawą zająć i jeszcze wystawić za to fakturę. Poszkodowany woźnica wykłada więc własne pieniądze i prosi o pomoc znajomych, a w reklamówce zawsze wozi ze sobą zapasowe światła, bo jak już w niego wjadą, to je rozbijają w drobny mak.
W czasach, gdy górnicy emeryci dostawali deputaty, na kopalniach były takie kolejki, że pan Alojzy musiał wstawać o wpół do drugiej w nocy. Jechał do Pogrzebienia by nakarmić i napoić konia i ruszał nim po węgiel. – Na kopalni „Anna” mieliśmy taki przywilej, że konie były poza kolejką, ale zawsze wkurzało to kierowców – tłumaczy pan Alojzy i wspomina taką zimę, gdy pod kopalnię dotarł tylko jego Pokier. – Żodnemu auto nie odpaliło, a mój koń dał radę – mówi z dumą w głosie. Emeryci już węgla nie dostają, bo deputaty zlikwidowano, więc powoli kończy się przygoda pana Alojzego, choć on przyznaje, że nigdy nie robił tego dla pieniędzy, tylko satysfakcji. I jeszcze dlatego, że kocha konie.
Do konia trzeba po ludzku
Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa kojarzą się panu Alojzemu z Brunokiem – koniem jego dziadka Alberta Cimermana, który miał niewielkie gospodarstwo w Lubomi. To tam mały Alojzy spędzał najwięcej czasu pomagając w pracach na polu, ale przede wszystkim zajmując się koniem. Rodziców prawie nie pamięta, bo ojciec zmarł gdy miał zaledwie roczek, a mama odeszła siedem lat później. Zostali w Pogrzebieniu sami: czterech braci i dwie siostry. – Jo byłem najmłodszy to wychowywały mnie siostry. Pierw starszo Jadwiga, potem Helena, dlatego jeżdżę do nich zawsze z kwiatkami w Dzień Matki – wspomina i pokazuje mi je na zdjęciach. Obie siedzą w bryczce, którą pan Bugla wozi jubilatów, nowożeńców, a nawet duchownych podczas ważnych uroczystości.
Helena została na ojcowiźnie, a gospodarkę dziadka przejął po jego śmierci starszy brat pana Alojzego. Dla niego nie było już miejsca na wsi, więc szukając pomysłu na życie wybrał szkołę górniczą w Pszowie, skąd pierwszy raz na praktyki trafił do kopalni „Anna”. Potem przyjeżdżał tu jeszcze wiele razy jako woźnica po węgiel, ale to nie z „Anną” tylko jastrzębską „Zofiówką” związał swoje życie zawodowe i to aż do emerytury. Dzięki kopalni dostał swoje pierwsze mieszkanie na Bosackiej w Raciborzu, a kiedy ożenił się, zamieszkał tu na stałe.
O koniach nigdy jednak nie zapomniał. Zawsze byli pod ręką znajomi koniarze, którzy chętnie swoje zwierzęta powierzali doświadczonemu koledze. W końcu trafił na dłużej do Brzezia, gdzie pracował u gospodarza, zajmując się wszystkimi pracami związanymi z końmi. Wtedy zaczął też jeździć po węgiel, oczywiście końmi, bo brzeski gospodarz miał ich sześć. Marzenie o posiadaniu własnego też się w końcu spełniło.
Pokier, zimnokrwisty pociągowy kasztan, dostał imię po swym ojcu i przez trzy pierwsze lata wychowywał się w Brzeziu. Gdy pan Alojzy odchodził z gospodarstwa, poszedł razem z nim, ale zamiast do bloku przy Orzeszkowej, gdzie jest zameldowany, trafił do boksu w Pogrzebieniu. Właściciel przyjeżdża do niego swoją corsą, a jej charakterystyczne brzmienie koń rozpoznaje już z daleka, wesoło rżąc na jego powitanie. Od kiedy Pokier mieszka w Pogrzebieniu, każda wigilia u Buglów wygląda tak samo. Najpierw pan Alojzy czyści jego boks, potem konia, którego następnie karmi i poi, a następnie jedzie na cmentarz do rodziców. Ludzkim głosem Pokier jeszcze nigdy tego dnia nie przemówił, bo jak tłumaczy jego właściciel: mówią tylko te zwierzęta, które były przy narodzeniu Pana Jezusa. Zresztą nie jest to konieczne. – My się już rozumiemy bez słów. Jak bym tak „zapieronił” to zaraz się przejmie – podsumowuje pan Alojzy.
Najlepszy chleb jest suchy
Urodzony i wychowany w mieście Pokier nie boi się ulicznego ruchu, klaksonów, samochodów, ani świateł. Jak wiezie pusty wóz od razu wie, że ma jechać do domu. Gdy załadowany jest węglem, wsłuchuje się w polecenia woźnicy. Jedyna rzecz, która jest go w stanie mocno przestraszyć to bakutil, czyli samochód wożący padlinę. Instynktownie go wyczuwa i zaczyna uciekać. Poza tym wyjeżdża w trasę w każdą pogodę i nigdy na nic nie narzeka. Musi mieć tylko odpowiednie podkowy i koc, żeby nie zmarzł, gdy stoi na mrozie.
Co roku Pokier szczepiony jest przeciwko grypie i tężcowi, bo jak mu z nosa leci i kaszle jak człowiek, to pan Alojzy nie ma sumienia zabierać go do pracy. Sam zresztą też się nieźle przy nim hartuje, bo odkąd jeździ po węgiel, przestał chorować. – Jak wracamy z roboty to najpierw on dostaje jeść i pić a potem dopiero jo. On jest zawsze najważniejszy – tłumaczy pan Bugla i dodaje, że są też smakołyki, które wprawiają konia zawsze w dobry nastrój: marchewka, jabłko oraz chleb. Kiedy przyjeżdża po węgiel do Rydułtów, zostawia Pokiera na placu przy kopalni i idzie dobre półtora kilometra żeby zapłacić za towar. Pokier bezczynnie nie lubi czekać. Wie, że jeśli podejdzie pod okienko pracownika kopalni, to z pewnością dostanie od niego chleb. Ten zaś wie, że przygotowany dla konia chleb musi być suchy, bo posmarowanego nie ruszy. Zanim pan Alojzy wróci z kasy, Pokier jest już zawsze po drugim śniadaniu.
Oprócz typowej pracy, pan Bugla zapewnia też swemu koniowi sporo rozrywki. Są stałymi bywalcami procesji konnych w Sudole, Św. Urbana w Kobyli i Hubertusów w Kornowacu, Rybniku Stodołach i Grabowni, a nawet w podgliwickiej Bargłówce. Żeby dotrzeć w to ostatnie miejsce, koń potrzebuje trzech godzin. Na szczęście jest potem czas na odpoczynek na łonie natury, co Pokierowi w zupełności wystarcza przed drogą powrotną do domu.
W Brzeziu znają Pokiera wszystkie maluchy, a jego właściciel ma już tytuł Przyjaciela Przedszkola. Pan Alojzy przyjeżdża tu z końmi od 15 lat, uatrakcyjniając coroczny piknik rodzinny, na który dyrektor Danuta Zając zaprasza też przedszkolaków z okolicznych placówek. Na początku pan Bugla woził je bryczką, ale szybko przestała wystarczać, więc zamówił duży wóz, do którego mieści się znacznie więcej dzieci. Sam ma ich trójkę, ale ani syn Łukasz, ani córki Joanna i Gabriela, nie podzielają pasji ojca do koni. – Starszo córka mo trójkę dzieci, a młodszo prawie pięćdziesiąt – śmieje się pan Alojzy i wyjaśnia, że Gabriela jest zakonnicą, która prowadzi we Wrocławiu przedszkole.
Pan Alojzy opowiada, że przyznał się kiedyś żonie, jakie ma w życiu priorytety. – Jak bym mioł wybroć żona abo koń, to bych wybroł konia. Moja była trocha załamano – tłumaczy swoją szczerość i dodaje, że w końcu do tego przywykła i kiedy trzeba, prasuje mężowi koszule na liczne imprezy, na których zamiast w ciepłej kufajce występuje w smokingu i cylindrze. Z woźnicy staje się wtedy stangretem, ale dla Pokiera to nie ma żadnego znaczenia, bo „wio” i „prr” niezależnie od ancuga znaczy to samo.
Katarzyna Gruchot
Najnowsze komentarze