Niedziela, 24 listopada 2024

imieniny: Emmy, Flory, Jana

RSS

Szpilka i szminka: Maria Smyczek pani dyrektor w krainie błogostanu

03.05.2016 00:00 red

Od 14 lat kieruje Cechem Rzemiosł Różnych w Raciborzu i właśnie kończy piąty fakultet, tym razem doradztwo zawodowe w SGH w Warszawie. Choć z powodzeniem mogłaby prowadzić kombinat rolny, serce oddała rzemieślnikom, a duszę hawajskiemu lomi lomi. I jak to kobieta – na wszystko znajduje czas.

O Marysi, która chciała być Marusią

Dziewczyny zawsze zazdroszczą koleżankom, które mają braci, bo sprowadzają do domu kolegów i jest w czym wybierać. Ale gdy nie myśli się jeszcze o chłopakach, trzeba znaleźć wspólny język z rodzeństwem na podwórku i w szkole. – Z Markiem, który jest moim bratem bliźniakiem, od początku byłam bardzo związana i on tę więź często wykorzystywał. Jako bardzo pilna uczennica miałam zawsze starannie prowadzone zeszyty i odrobione prace domowe, z których chętnie i często korzystał. Ja zaś płakałam za każdym razem, gdy dostawał od rodziców burę za złe zachowanie – wspomina pani Maria, córka raciborskiego rzemieślnika – Piotra Srochmiałka.

Narodziny bliźniaków były dla całej rodziny sporą niespodzianką. Oczekiwane dziecko nie dość, że przyszło na świat dwa miesiące wcześniej, to jeszcze w wersji podwójnej, czego się nikt nie spodziewał. – Najbardziej przeżył to wszystko mój starszy brak Krzysiek, który miał wtedy 3 lata i z dnia na dzień przestał być oczkiem w głowie rodziców. Mama rodziła w domu i zaraz po porodzie trafiła do szpitala, a tato z trójką malutkich dzieci został sam w domu. Krzysiek musiał się szybko oswoić z nową sytuacją – tłumaczy pani Smyczek. Na szczęście na podwórku wszystkie troski odchodziły na bok, bo przy blokowym trzepaku liczyło się przede wszystkim uznanie w oczach innych dzieci. – Często bawiliśmy się w „Czterech pancernych i psa”, albo odgrywaliśmy sceny z filmu „W pustyni i w puszczy”. Zawsze pragnęłam być wtedy Marusią albo Nel, ale te role przypadały zazwyczaj mojej koleżance, która była śliczną blondynką o niebieskich oczach – mówi ze śmiechem pani Maria, która równie miło wspomina swoją szkołę podstawową. – Chodziliśmy razem z Markiem do „Jedenastki”, a naszą wychowawczynią była wspaniała pani Maria Zygadło. W pierwszej klasie siedzieliśmy razem w ławce, a po lekcjach chodziliśmy na zajęcia plastyczne do domu kultury na Stalmacha – wspomina pani Maria, która tak pilnie przykładała się do wszystkich zajęć w szkole, że została wyróżniona tytułem Wzorowego Ucznia Miasta Raciborza.

Posiadanie braci na coś się w końcu przydało. – Marek miał w technikum budowlanym przyjaciela, którego często przyprowadzał do domu. To był bardzo fajny chłopak, który wkrótce stał się moja pierwszą sympatią. Nasza przyjaźń wygasła gdy poszłam na studia – opowiada pani Smyczek.

Rolniczka chce do domu

Na wakacje mali Stochmiałkowie jeździli do rodziny swojego ojca na wieś. Najlepsze chwile spędzone wśród pól, lasów i sadów skłoniły panią Marię do wybrania w liceum klasy o profilu biologiczno-chemicznym. Pod wpływem profesor Klary Doboszyńskiej, biologiczki i jednocześnie wychowawczyni klasy, Marysia Stochmiałek i jej koleżanka Danusia Nowosielska wybrały studia na Akademii Rolniczej we Wrocławiu na kierunku uprawa łąk i pastwisk. Ale co tak naprawdę oznacza praca w rolnictwie dziewczyny zobaczyły dopiero po trzecim roku studiów. – Wysłano nas na półroczną praktykę do Kombinatu Rolnego w Kobierzycach. Musiałyśmy robić wszystko: pomagać w udoju, sprzątać obory, karmić zwierzęta i pracować w polu. Dopiero wtedy otwarły nam się oczy, że to nie jest łatwa praca dla kobiet. Już wiedziałam, że rolniczką nie zostanę – wspomina pani Smyczek. Potem było podyplomowe studium pedagogiczne i pierwsza praca w Okręgowej Stacji Hodowli Zwierząt we Wrocławiu, na szczęście w biurze.

Z biegiem czasu Wrocław stawał się miastem coraz mniej atrakcyjnym. Z jednej strony wciąż pojawiały się kłopoty z wynajmowanymi pokojami, z drugiej, w Raciborzu we własnym mieszkaniu czekał na pania Marysię atrakcyjny Damian Smyczek. I jak tu nie wracać w rodzinne strony? Właściwie to poznali się już w liceum, a potem wspólnie dojeżdżali na studia do Wrocławia, ale połączyło ich dopiero mieszkanie na Żorskiej. Pani Marysia została zaproszona do obejrzenia nowego lokum, a przy okazji obejrzała sobie dobrze jego gospodarza, i tak jej przypadł do gustu, że niebawem się do niego wprowadziła. Wkrótce rodzina powiększyła się o córeczkę Anię. Po powrocie do Raciborza pani Maria zaczęła pracę w Stacji Hodowli i Unasienniania Zwierząt. – Byłam specjalistą ds. wydajności udoju. Jeździłam do pegeerów, spółdzielni produkcyjnych i prywatnych gospodarstw na próbne udoje. Wykonywało się je wieczorem, więc często u gospodarzy zostawałam na noc. Jak było blisko to jechałam rowerem, a jak dalej to autobusem, a wraz ze mną zapach obór. Mimo tych uciążliwości, to było bardzo wdzięczne zajęcie – podsumowuje pani Maria.

Prawdziwym wyzwaniem okazała się jednak praca w polsko-szwajcarskiej firmie branży mleczarskiej EMMI. – Musiałam się nauczyć pracy w laboratorium, gdzie sprawdzaliśmy jakość mleka, dlatego wysłano mnie na trzytygodniowe szkolenie do Szwajcarii. Po dwóch latach firma wycofała się z rynku polskiego, a ja urodziłam syna Pawła – wspomina.

Po urlopie macierzyńskim zmieniła branżę i zaczęła pracę w biurze Cechu Rzemiosł Różnych. Jednocześnie skończyła studia podyplomowe na kierunku zarządzanie przedsiębiorstwem oraz dotyczące projektów unijnych. Od 14 lat jest dyrektorem biura Cechu, a w czerwcu będzie broniła pracy podyplomowej na kierunku doradztwo zawodowe w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Miłość do zwierząt, choć trochę mniejszych, niż te w kobierzyckim kombinacie, jednak przetrwała. – Pierwszego kota dostałam na przechowanie od mojej bratanicy, która wyjeżdżała za granicę i nie mogła znaleźć dla niego opiekuna. Rudy Rafał ma dziś 15 lat i został z nami na stałe, mimo że jego właścicielka w końcu wróciła. Potem pojawiła się Śnieżka, którą wzięłam od Jagody Kopackiej, zajmującej się bezpańskimi kotami wolno żyjącymi. A trzeciego kota dostałam na urodziny od Asi Swobody-Matysek. Przyniosła mi go do Cechu z czerwoną kokardą na szyi i powiedziała: jak ty go nie weźmiesz to skończy w przytułku, więc wybór był szybki – mówi niedoszła rolniczka i deklaruje, że gdyby miała dom, gromadka byłaby znacznie większa.

Aloha, czyli droga do równowagi

Przygoda z hawajską filozofią życia zaczęła się osiem lat temu. – Interesowałam się wtedy terapią oddechem i pojechałam na warsztaty do Gliwic, gdzie przy okazji poznałam masaż Lomi Lomi Nui. Ten stary hawajski sposób pracy z ciałem tak mi się spodobał, że trafiłam na szkolenie do Warszawy, gdzie uczyłam się pod okiem Małgosi Szokalskiej, uczennicy Susan Pa’iniu Floyd, nauczycielki masażu hawajskiego i tańca hula – wyjaśnia pani Maria. Zajęcia trwały ponad pół roku i odbywały się w każdy weekend. Był też tygodniowy wyjazd do gospodarstwa agroturystycznego, podczas którego można było poznać zarówno tajniki warsztatu, jak i filozofię zakładającą, że masaż ma poprawiać nie tylko stan fizyczny, ale i psychiczny pacjenta.

Każdy masaż odbywa się w ciepłym, często specjalnie nagrzanym pomieszczeniu. Towarzyszy mu relaksacyjna muzyka, odpowiedni strój masażysty i duch aloha, który sprawia, że pacjent czuje się bezpiecznie. – Nasze ciało pamięta wszystko. Umysł potrafi się zresetować, ale w pamięci ciała odkładają się wszystkie emocje, doświadczenia i stres. Lomi lomi stopniowo uwalniania napięcia i blokady, dzieki czemu następuje nie tylko rozluźnienie fizyczne, ale i psychiczne – tłumaczy terapeutka, która na początku ćwiczyła na koleżankach, a dziś pomaga nie tylko dorosłym, ale i dzieciom.

Mimo wielu ukończonych kursów i kilkunastu certyfikatów, pani Maria co roku jeździ na zajęcia, które organizuje Suzan Pa’iniu Floyd. – Ona przekazuje nam swoją wiedzę dokładnie w taki sam sposób, jak nauczyli ją jej przodkowie. W tej technice nie ma żadnych udziwnień i nowości, jest za to prostota i tradycja wielu pokoleń Hawajczyków. Cała filozofia zamyka się w odpowiednim dotyku. Masowanego nic nie może boleć, bo ból powoduje, że ciało stawia opór i pojawiają się kolejne napięcia, od których chcemy pacjenta uwolnić – tłumaczy pani Smyczek.

Kilka lat temu odkryła terapię czaszkowo-krzyżową, którą stworzył kilkadziesiąt lat temu amerykański lekarz Wiliam Sutherland. – Czaszka rozszerza się i kurczy zgodnie z rytmem wytwarzania płynu mózgowo-rdzeniowego, który w momencie występowania napięć lub stanów chorobowych zostaje zaburzony. Zadaniem terapeuty jest wyczucie tych zaburzeń i przywrócenie równowagi. Bardzo delikatny masaż motylkowy głowy uwalnia drzemiące w ciele latami napięcia – tłumaczy pani Maria. Terapia czaszkowo-krzyżowa jest często wykorzystywana w pracy z noworodkami we wszelkich urazach okołoporodowych, nadpobudliwości u dzieci, a u osób dorosłych w zaburzeniach snu, migrenach, czy depresjach. – Jeżdżę co tydzień do małej Amelki, która jest dzieckiem specjalnej troski i bezpieczniej czuje się w domu. Terapia przynosi zadowalające efekty, bo dziecko lepiej śpi i ma mniej napadów padaczkowych. Pomagam też chłopcu, który jest nadpobudliwy, a podczas terapii tak się wycisza, że potrafi na godzinę zasnąć. Zresztą mam też dorosłych, których masaż lomi lomi wprowadza w taki błogostan, że zapadają w głęboki sen – opowiada pani Maria i przyznaje, że w życiu zawodowym spotyka się codziennie z ludźmi na płaszczyźnie biznesowej, ale spotkania pozazawodowe mają zupełnie inny wymiar. – Jako terapeuta muszę być dobrze przygotowana nie tylko pod względem warsztatu, ale i emocji. Pacjent musi czuć mój spokój i skupienie. W tej pracy potrzebna jest równowaga wewnętrzna, którą przekazujemy na zewnątrz. Kiedy masuję, staję się cała dotykiem i jestem w innym wymiarze – podsumowuje terapeutka, a ja jestem przekonana, że dobra energia szefowej Cechu z pewnością udziela się wszystkim jej pracownicom.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 18 (807)
  • Data wydania: 03.05.16
Czytaj e-gazetę