Wtorek, 24 grudnia 2024

imieniny: Adama, Ewy, Zenobiusza

RSS

W pracowni pani Oli zawsze są święta

17.12.2013 00:00 red

Lubomia, Racibórz Dom Joszków na raciborskiej Płoni ma swoją historię nie tylko ze względu na rok 1907, w którym prawdopodobnie powstał, ale przede wszystkim dlatego, że zawsze żyli w nim ludzie, którzy pozostawiali po sobie jakiś ślad.

Jeszcze do niedawna ściany korytarzy zdobiły malunki seniora rodu – Teodora, który razem z żoną prowadził sklep, ale z powołania był malarzem. Rzemiosłem parał się jego wnuk Piotr, który z kolei oddał serce muzyce. Jego zeszyty z nutami są dziś inspiracją dla pani Aleksandry, mieszkanki Lubomi, która w swej przydomowej pracowni plastycznej ma wiele rodzinnych pamiątek.

Zbieram co przyroda daje

Kto raz przekroczy próg królestwa pani Oli, ten zapragnie do tego wyjątkowego miejsca powracać. Tu ma się wrażenie, że czas zatrzymał się i jak bumerang zaczynają do nas wracać obrazy magicznych świąt, które pamiętamy z dzieciństwa. Z dużego stołu w pracowni patrzą na nas drewniane koniki i reniferki, które już za chwilę wędrują posłusznie na kawałek kory albo wieniec upleciony z pędów winobluszczu. Są też choinki, do zrobienia których posłużył stary papier nutowy. – Został po bracie mamy, Piotrze Joszko, który był organistą na Płoni. Te najcenniejsze egzemplarze podarowaliśmy muzykom, a resztą zajęłam się ja – mówi plastyczka.

Wkoło roztacza się zapach jodłowych gałązek, suszonych kwiatów i skórek tropikalnych owoców, bo pani Ola nawet w najdrobniejszej rzeczy widzi materiał, który potrafi wykorzystać w swoich kompozycjach. – Kiedyś odkryłam pomelo, ale nie dla smaku je kupujemy, tylko dla skóry, która po zasuszeniu ma bardzo ciekawą fakturę – Aleksandra Praszelik wyciąga jedną ze swych skrzyneczek i pokazuje nam efektowne i roztaczające cytrusowy zapach skorupki.

Na ścianie wiszą suszone zioła, gipsówka i czarnuszka z przydomowego ogrodu. – Latem biorę wózek i wyruszam na łowy – mówi ze śmiechem pani Aleksandra. – Mech zbieram zazwyczaj w opuszczonych domostwach, z lasu przynoszę korę, gałązki i szyszki, a z pól wrotycz pospolity – tłumaczy. Nie zdarzyło się, by wróciła z pustymi rękami. – Początki naszych wspólnych wypadów rowerowych z mężem kończyły się zazwyczaj w rowie – opowiada ze śmiechem pani Ola, która ma poważną wadę wzroku. – Ja zawsze jechałam z przodu a Piotr za mną, obserwując czy nic nie dzieje się na drodze. Gdy tylko dojrzałam coś ciekawego – hamowałam, a on wpadał na mnie. Teraz już się dograliśmy i jest lepiej – dodaje.

Na stole stoją świąteczne stroiki zrobione na korze brzozowej. – Jeśli zobaczę coś ciekawego, od razu wiem co z tego może powstać. Podbieram tacie nawet drewno na opał – tłumaczy, a ja oglądam egzotyczne susze z kolejnego pudełka. Tu każda rzecz ma swoje miejsce w odpowiedniej szufladzie, półce, pudełku, a to co się nie mieści w pracowni, trafia do magazynku na stryszku. – Jestem osobą słabowidzącą, więc wszystko muszę mieć w zasięgu ręki i w odpowiednim miejscu – tłumaczy pani Ola.

O marzeniach, które się spełniają

Za sprawą babci, która zawsze powtarzała pani Oli, że powinna się opiekować osobami starszymi, bo się do tego doskonale nadaje, wybrała studia w Opolu na kierunku pedagogika opiekuńcza z terapią przez sztukę. Ponieważ nie udało się jej dostać na tryb dzienny, rozpoczęła studia zaoczne, a nadmiar wolnego czasu postanowiła dobrze spożytkować. – Znalazłam się u Adama Krzemienia, który skończył Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie i oprócz kwiaciarni na Ocickiej, miał też pracownię na Płoni. Żadna szkoła nie zastąpi mi tego, czego się u niego nauczyłam. Naprawdę bardzo dużo mu zawdzięczam – opowiada pani Ola i dodaje, że już wtedy zrozumiała, że jest to praca dla niej. – Marzyłam o czymś swoim. Wiedziałam, że to nie może być kwiaciarnia, bo ona wymaga częstych wypraw na giełdy, a ja, jako osoba niepełnosprawna, nie mogę mieć prawa jazdy. Zaczęłam więc szukać jakiegoś pomysłu. Z tych marzeń w 2009 roku zrodziła się przydomowa pracownia. – Na początku pukałam do różnych kwiaciarni i proponowałam im współpracę, ale żadna z nich nie była nią zainteresowana – wspomina plastyczka. W końcu przyszedł czas na bardziej nowatorskie rozwiązania. – Zaczęłam wystawiać swoje prace na Pakamerze. To taka strona internetowa, na którą trafia rękodzieło. Ozdoby bożonarodzeniowe zaczynają się tam sprzedawać już od połowy listopada – mówi pani Ola, której kalendarz pracy wyznaczają właśnie święta. – Bardzo dużo zamówień trafia do nas przed Wszystkimi Świętymi, potem od razu zaczynają się przygotowania stroików na Boże Narodzenie. Na początku roku można złapać oddech, a potem znowu Wielkanoc – wylicza i dodaje, że od maja zaczyna się martwy sezon, robi więc ozdoby w stylu marynistycznym, które nie tylko podkreślą charakter wnętrza, ale i mogą być pamiątką z wakacji. Bo pani Ola na przeciwności losu ma głowę pełną pomysłów. – Żeby przetrwać w ten trudny okres, gdy nie ma żadnych zamówień, zajmuję się razem z mamą opieką nad grobami. Nie jest to u nas jeszcze tak popularne jak na Zachodzie, ale mamy już kilka rodzin, które z naszej pomocy korzystają – mówi pani Ola i dodaje: – Moim największym marzeniem jest to, żebym mogła nadal prowadzić swoją pracownię i nie musiała szukać innej pracy.

Pasja, która gromadzi całą rodzinę

Pani Ola od ślubu mieszka ze swoim mężem w Lubomi. Decyzja o wyprowadzeniu się z rodzinnego domu na Płoni była i dla niej i dla jej rodziców bardzo trudna. – Jesteśmy z córką bardzo zżyte. Kiedy się urodziła i okazało się, że ma poważną wadę wzroku, czułam że muszę być zawsze blisko niej i tak już pozostało – mówi pani Maria, a jej córka dodaje, że pomimo codziennych spotkań w pracowni, wieczorami i tak do siebie dzwonią. Mama musi mieć pewność, że pani Ola bezpiecznie dotarła do swojego nowego domu. I nie ma się czemu dziwić, bo pokonanie tej trasy jest nie lada wyzwaniem. – Rano mąż podwozi mnie do Raciborza na Rybnicką i jedzie dalej do pracy w Gliwicach. U znajomej starszej pani mam zostawiony rower, więc dojeżdżam nim na Płonię. Z powrotem znowu wsiadam na rower, który zostaje u znajomej i idę na przystanek, skąd mam autobus do Lubomi. Ostatni odchodzi o 15.26, więc jak nie zdążę to jadę tylko do Pogrzebienia i stamtąd odbiera mnie mąż – tłumaczy pani Ola i żałuje, że dni stają się coraz krótsze. – Przy mojej wadzie wzroku muszę coraz szybciej wracać, więc mam coraz mniej czasu na pracę. Chyba się porwałam z motyką na księżyc, bo który przedsiębiorca jeździ na rowerze? – dodaje.

Bez swojej pracowni nie wyobraża sobie jednak życia. – To było zawsze moje marzenie i cieszę się, że mogę robić to co kocham – wyjaśnia. To właśnie tu powstawały pierwsze plany dotyczące jej ślubu i choć dekoracje wziął na siebie jej mistrz i przyjaciel Adam Krzemień, to już zaproszenia wykonywała własnoręcznie. – Były bardzo proste, w kolorze kawy z mlekiem, a w środku kolaż zdjęć z naszych wspólnych wycieczek w sepii i informacja, że wybieramy się w kolejną wspólną podróż – tłumaczy.

W jej pasję angażuje się dziś cała rodzina. Mąż, który jest programistą, zajmuje się blogiem (zastygla-natura.blogspot.com). Mama pomaga w pracowni, a tata jest dostawcą – pakuje i zawozi wszystkie zamówione paczki na pocztę. Pani Ola nakłoniła do pracy nawet swoją teściową. – Uszyła mi 130 bawełnianych choinek, które mój mąż Piotr wypychał włóknami poliestru. To była tak męcząca praca, że przegrzał się jej silnik w maszynie – opowiada pani Praszelik. Nawet kuzyn Michał, który ma przy rodzinnym domu Joszków stolarnię, często przycina jej jakieś deseczki i służy poradą. W tej rodzinie wszyscy wzajemnie się wspierają. Pani Ola ma wokół siebie wielu przyjaciół, a otaczający świat jest dla niej nieustanną inspiracją. – Zachwycam się nieraz przedmiotami starymi i zniszczonymi, bo właśnie w tym widzę istotę ich piękna – tłumaczy. A ja patrząc, jak w jej rękach rodzi się magia świąt, widzę nie tylko talent, ale i jej piękną duszę.

Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły

  • Numer: 51/52 (683/684)
  • Data wydania: 17.12.13