Huku bomb nigdy nie zapomni
Urodziła się przed 95 laty w Tambowie pod Moskwą. Maria Dmowska, córka przedwojennego generała Wojska Polskiego, 2 maja obchodziła kolejną okrągłą rocznicę urodzin.
Niedawną solenizantkę odwiedziliśmy w Domu Pomocy Społecznej w Gorzycach, w którym mieszka od ponad 10 lat. Przyjechała tutaj z Radlina, który przez kilkadziesiąt powojennych lat był jej domem. Nigdy jednak nie zapomni Warszawy. To w stolicy przeżyła najpiękniejsze, ale i zarazem najbardziej dramatyczne chwile swojego długiego życia. Do Warszawy przybyła z Żytomierza w 1919 roku razem z rodzicami. Ojciec Tadeusz Jastrzębski, generał WP i kawaler orderu Virtuti Militari został w Warszawie szefem departamentu uzbrojenia. Po przewrocie majowym w 1926 r. przeszedł jednak na emeryturę (nie był legionistą). Tradycje wojskowe i patriotyczne były w domu pani Marii bardzo silne. Jej dziadek i pradziadek walczyli w powstaniu styczniowym, ojciec w wojnie polsko–bolszewickiej.
Żołnierz legendarnej AK
Nic więc dziwnego, że po wybuchu wojny pani Maria zainteresowała się ruchem oporu. Najpierw próbowała dostać się do Narodowych Sił Zbrojnych, z którymi związany był jej ojciec. – Mimo sprzeciwu taty, który bał się o moje życie, w 1943 wstąpiłam do Armii Krajowej – opowiada nasza rozmówczyni. Powstanie Warszawskie zastało ją na Żoliborzu, jako żołnierza bojowej grupy „Żaglowiec”. Niewiele osób o tym wie, ale właśnie na Żoliborzu na dwie godziny przed umówioną godziną wybuchu powstania rozpoczęły się pierwsze walki. Pani Maria była ich naocznym świadkiem. – Stało się to kiedy niemiecki oddział przypadkowo przechwycił ciężarówkę z bronią dla powstańców. Wówczas rozpoczęła się długa wymiana ognia – wyjaśnia pani Maria.
Bombardowania nigdy nie zapomni
Wtedy miała sporo szczęścia, bo sama transportowała żywność dla powstańców i ledwo co umknęła niemieckim żołnierzom. W trzecim dniu powstania dostała przydział do magazynu wojskowego na Żoliborzu – do polowej kuchni. Jak wspomina, pierwszy miesiąc powstania był spokojny, bo walki omijały tę dzielnicę. Ale później zaczęły się bombardowania lotnicze. Nigdy nie zapomni jak bomba spadła niedaleko kuchni. – Wybuchła z ogromną siłą. Przez tydzień bałam się jakiegokolwiek hałasu – mówi pani Maria.
Koniec był blisko
Ostatnim miejscem gdzie Maria Dmowska walczyła jako żołnierz AK był plac Wilsona w Warszawie. Chowała się w piwnicy bombardowanego budynku. Tutaj zginęła jej bliska koleżanka. – A w sobotę 30 września po raz pierwszy usłyszałam słowo kapitulacja. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Wiedziałam tylko tyle, że do niewoli nie pójdę, choćbym miała zginąć – opowiada. Ostatecznie jednak Niemcy niespodziewanie znaleźli ją w domu znajomych i zabrali do punktu rozdzielczego powstańców w Pruszkowie. Stamtąd ze względu na zły stan zdrowia wysłano ją do Częstochowy. To uratowało ją przed wywózką do Niemiec. W Częstochowie trafiła do gospodarza, który przechował ją do końca wojny.
Groziła jej kara śmierci
Po zakończeniu wojny Maria Dmowska trafiła do Rydułtów, gdzie mieszkała siostra matki. Ukończyła studia inżynierskie na Politechnice Gliwickiej (rozpoczęte jeszcze przed wojną w Warszawie). Była sama. Z wojny nie wrócił mąż, który w czasie kampanii wrześniowej trafił do niemieckiej niewoli. Na dodatek 1950 roku została aresztowana przez Urząd Bezpieczeństwa pod zarzutem m.in. szpiegostwa i sabotażu. Groziła jej kara śmierci. Ostatecznie po 5 miesiącach aresztu została wypuszczona z katowickiego więzienia. Mimo to uważa, że po wojnie nie było tak źle. – Już nie mieliśmy dwóch wrogów. Jeden został pokonany, pozostał drugi, z którym też daliśmy sobie radę. Powojenna Polska nie była tą wymarzoną, ale przed wojną też nie było idealnie. A przecież dziś również nie jest tak dobrze. Za dużo w ludziach nienawiści – kończy nasza bohaterka.
Artur Marcisz
Najnowsze komentarze