Sobota, 23 listopada 2024

imieniny: Adeli, Klemensa, Orestesa

RSS

Trzy tygodnie odcięci od „świata”

11.09.2002 00:00
Połykali proteinową odżywkę i popijali wodą, która po paru dniach smakowała jak z akwarium. Zamykali więc oczy i widzieli... żeberka z kapustą. Kładli się na potwornie ostrej trawie, która pozostawiała rany na ciele. Zamykali oczy i widzieli... łóżko wodne.  Kiedy wózki do transportu, m.in. potrzebnej do przeżycia wody, ugrzęzły w piasku i nie dało się ich dalej ciągnąć - zamykali oczy i widzieli ...śmierć.

Ta mordercza wyprawa trwała 21 dni. Michał Thlon i Piotr Różalski pokonali pieszo 500 km trasę przez Wielką Pustynię Piaszczystą w Australii. To już trzecia pustynia, którą przemierzyli na piechotę wodzisławianie. Każdy taki wyczyn wydaje się być abstrakcją, oni mają ich już za sobą trzy. Michał i Piotr widać są mistrzami od rzeczy niemożliwych.

Wielu ludzi pyta po co? Początkowo chcieliśmy sami sobie udowodnić, że stać nas na to, że można, choć wydawało się to z góry niemożliwe. Później wciągnęło to jak narkotyk - tłumaczą. Comiesięczne wypady w góry, siłownia, czytanie literatury fachowej no i co najtrudniejsze, poszukiwanie sponsorów, to przygotowania do wyprawy.

Mogli wezwać pomoc

Wyjechali z Perth 1 sierpnia 2002 r. Od lekarza pracującego w miejscowej klinice dostali specjalne urządzenie przywoławcze, które umożliwia wezwanie pomocy z każdego miejsca na terytorium Australii. Okazuje się że takie urządzenia alarmowe są tutaj powszechnie stosowane, głównie przez pracujących na pustyni geologów poszukujących złóż surowców mineralnych. Pierwszy raz, w czteroletniej już historii ich wypraw, mieli możliwość wezwania pomocy w przypadku np. zagrożenia życia. W takim momencie, po nadaniu sygnału, wysyłany jest samolot, którego załoga ocenia na miejscu stopień zagrożenia i bądź sama udziela pomocy, bądź pilotuje służby naziemne.

Mieliśmy ten komfort psychiczny, że w razie czego mogliśmy liczyć na pomoc z zewnątrz - tłumaczy Michał. Pozostaje jedynie jeden drobny szczegół, mianowicie taka usługa kosztuje dobrych kilkanaście tysięcy dolarów. W momencie zagrożenia ta kwestia schodzi jednak na dalszy plan.

Maszerowali dawnym tratem używanym niegdyś przez poszukiwaczy ropy naftowej. Australijskie pustynie różnią się zdecydowanie od pustyń, jakie mieli okazję przemierzać w latach ubiegłych. Ta, którą szli porośnięta jest wysuszonym spinifeksem (rodzaj trawy o bardzo twardych i ostrych krawędziach), a także różnej wielkości krzewami, czy nawet drzewami. Temperatura w ciągu dnia, w okresie zimowym, dochodzi tu do 35°C, a nocą spada do ok. 10°C.

Codzienny kierat

O świcie pobudka, szybkie zwijanie obozu żeby przejść jak najwięcej kilometrów zanim zacznie się popołudniowy skwar. Ból i pieczenie stóp przy pierwszych krokach, ciążący coraz bardziej, chociaż coraz lżejszy z dnia na dzień, wózek z wodą i resztą ekwipunku, potem ok. 11-12 godzin marszu z przerwami na chwilę odpoczynku, pstryknięcie zdjęcia czy nakręcenie fragmentu filmu, a wieczorem ognisko z kilku patyków chrustu, gorąca woda, zupka, herbata z glukozą, w końcu sen. Tak na okrągło - tłumaczy Michał.

Kryzys pojawia się zwykle po kilkunastu dniach. Jedyna myśl jaka wtedy się tli to chęć spotkania z bliskimi. Pocieszają się jednak, że dalej jest wracać niż iść do przodu. Do przodu jednak trudno im iść. Wózki z transportem zatapiają się w piasku. Tego nie przewidzieli. Mimo roślinności piasek na wydmach jest bardzo sypki. Spuszczają więc powietrze z kół, za wydmą powtórnie pompują.

Konstrukcja pojazdów była bez zarzutu, jednakże warunki, z którymi przyszło nam się zmagać powodowały, że każdy kilometr pokonywany z wózkiem kosztował bardzo dużo wysiłku.  Do tego doszło jeszcze drapanie w gardle i kaszel. Kurz wdzierał się wszędzie. Z informacji które udało nam się uzyskać, jeszcze przed wyruszeniem w trasę wynikało, że gdzieś w rejonie naszej wędrówki stoi windmill tzn. wiatrak pompujący wodę ze studni, zbudowany jeszcze w okresie, gdy te rejony penetrowali poszukiwacze ropy naftowej. Poza tym na australijskich pustyniach istnieje zwyczaj zrzucania beczek z wodą, szczególnie w okolice dawniej uczęszczanych tratów. Woda ta przeznaczona jest dla migrujących z miejsca na miejsce Aborygenów. Nad tym źródłem wody krąży jednak niebezpieczeństwo niepewności. Nikt nie jest w stanie z całą pewnością stwierdzić gdzie taka beczka jest dokładnie, ile w niej jest wody, i jak długo tam stoi - tłumaczy Michał.

Ostatecznie jednak podjęli tę potwornie ciężką decyzję, porzucili wózki, zabierając do plecaków tylko niezbędny zapas wody i żywności. Razem z wózkami zostawili wszystkie zbędne części ekwipunku. Niespodziewanie w krótkim czasie udało im się dotrzeć do zbawczego wiatraka.

Plecak z każdym dniem stawał się coraz lżejszy, bo...wody i żywności ubywało. Dalej maszerowało się niby coraz łatwiej, ale zmniejszającym się zapasom towarzyszył podświadomy strach o to co będzie gdy... Najważniejsze by dobrnąć do wyznaczonej osady aborygeńskiej. Kapelusz, mocne, obudowane niczym narciarskie gogle, okulary, grube, długie spodnie chroniące przez ostrym spinifeksem, ochraniacze, koszula bawełniana, rękawiczki, chusta na twarz to ich wygląd, kiedy przemierzali pustynne połacie. Do tego kilkanaście godzin marszu i kilkanaście kilogramów na plecach. Zjawisko pocenia jest tu jednak właściwie zupełnie marginalne. Organizm absorbuje całą wodę do niezbędnych funkcji życiowych, hamując zarazem wydzielanie potu. Powoduje to jednak wzrost zagrożenia szokiem termicznym. Z czasem organizm potrzebuje też coraz więcej czasu na regenerację.

Pod koniec było już tak, że po przespanej nocy zmęczenie było tak silne, jakby w ogóle człowiek się nie kładł. Prawdziwą męką stało się poranne zakładanie butów i pierwsze kroki, z czasem gdy złapie się znów właściwy mechaniczny rytm, ból schodzi na dalszy plan - tłumaczy Michał.

Zapasy nikły w mgnieniu oka

Powoli zapasy żywności zaczęły się kończyć, a do końca trasy jeszcze trochę zostało. Już tylko na pół chińskiej zupki na głowę, mogli pozwolić sobie w ciągu dnia. Jeżeli miałbym wtedy oceniać naszą sprawność fizyczną w skali od 1 do 10, to byłoby to słabe 3. Psychiczna strona też była w nie najlepszej formie - mówi Michał.

W trakcie marszu, w  21 dniu wędrówki, gdy słońce chyliło się już powoli ku zachodowi, Michał zobaczył dym. Kiedy szybko wspięli się na szczyt wydmy, widok jaki zobaczyli z Piotrem wynagrodził im stukrotnie trudy wspinaczki. Dwie terenowe toyoty i trzech  siedzących przy ognisku ludzi! Okazali się Holendrami, którzy gdy ich zobaczyli, byli jeszcze w większym szoku niż oni. Okazało się, że są już dwa tygodnie w trasie i obecnie zmierzają w kierunku zachodniego wybrzeża. Przywitali nas bardzo serdecznie, ugościli kawą i ciasteczkami - cóż za rozkosz dla podniebienia! Przegadaliśmy pół nocy, dzieląc się wrażeniami z pobytu na pustyni. W rozmowie z nimi dowiedzieliśmy się, że jest bardzo małe prawdopodobieństwo szybkiego wydostania się ze stacji aborygeńskiej, do której zmierzaliśmy, ponieważ z jednej strony jeździ tam bardzo mało samochodów, a po drugie nawet te które jeżdżą zapuszczając się w busz są załadowane tak, że nie są w stanie zabrać kogokolwiek. Ten fakt mocno komplikował nasze plany. Mieliśmy wprawdzie jeszcze niespełna dwa tygodnie do wylotu z Perth, ale gdy powiedzieliśmy to Holendrom, wywołało to uśmiechy na ich twarzach. Stanowczo stwierdzili, że w ciągu dwóch tygodni mamy nikłe szanse, że ktoś nas zabierze przynajmniej do głównej drogi, a stamtąd jest jeszcze ok. 2000 km do Perth - tłumaczy Michał. Długo zastanawialiśmy się nad tym co zrobić. Byliśmy już tak blisko, ale z drugiej strony ci ludzie mieli praktyczną możliwość zabrania nas, a po dotarciu do celu rzeczywiście nie wiadomo jak długo musielibyśmy czekać na jakiś transport.

W końcu po przejrzeniu pozostałych zapasów wody, żywności oraz po spokojnych już oględzinach będących w strasznym stanie stóp ulegli namowom przesympatycznych Holendrów i wyruszyli w powrotną, tym razem już zmotoryzowaną podróż, w kierunku wybrzeża. Wykonali 95 procent założonego planu. Kontynuowanie wyprawy było fizycznie możliwie i byliśmy w stanie to zrobić, ale istniała możliwość, że nie zdążymy na samolot - tłumaczą. Kiedy wróciliśmy do domu należało przestawić się na problemy dnia codziennego. To zawsze szok. Na naszych studiach w Akademii Ekonomicznej w Krakowie akurat trafiliśmy na zamknięty dziekanat. Koledzy o niczym innym nie mówili. Stanowiło to dla nich ogromny problem. My natomiast jeszcze parę dni temu szukaliśmy wody do przeżycia. Broń Boże nie wyśmiewamy ich problemów, ale ta podróż, ta wyprawa pomaga w fantastyczny sposób ułożyć priorytety we własnym życiu. To cenny dar po nadludzkim wysiłku.

Aleksandra Matuszczyk - Kotulska

  • Numer: 37 (157)
  • Data wydania: 11.09.02