Trwanie w Kościele jest dla mnie niekiedy po ludzku bardzo trudne
Trwanie w Kościele jest dla mnie niekiedy po ludzku bardzo trudne.
Kościół, z którego wyrosłem?
Pierwsza myśl przenosi mnie do rodzinnego kościoła na nabożeństwo majowe. Bardzo je lubiłem. Pamiętam, jak przed śpiewem litanii spoglądałem na lśniące witraże przedstawiające sobór w Nicei i św. Mikołaja, patrona parafii. Może wydać się to dziwne, ale tam prawdziwie odpoczywałem. Siedząc w ławce, spoglądając na kolorowe szkiełka witraży i czekając na dźwięki organów, między którymi za chwilę miał przebijać się głos starszego już organisty intonującego Litanię Loretańską. Tak w Kościele powoli dorastałem. Nie wiem, ile było w tym wiary, ile pobożności, a ile dziecięcego zachwytu pięknem kościoła…
Na majowe nabożeństwa do rodzinnej parafii powracałem jednak co roku i gdybym miał szukać doświadczeń, które pomogły mi podjąć decyzję wstąpienia do seminarium, bez wahania wskazałbym właśnie te nabożeństwa. Tam jak nigdzie indziej doświadczyłem widoku modlących się ludzi. Młodszych i starszych. Ludzi, którzy są razem ramię w ramię przed Kimś, komu można zaufać…
Kościół, z którego wyrosłem, to ludzie, którym wiele zawdzięczam. Osoby, które ukazywały mi Jezusa, które do Jezusa mnie doprowadzały. W dzieciństwie byli to rodzice i dziadkowie. Później przyjaciele. Pośród przeróżnych darów, jakimi Bóg obdarowuje nas na naszej życiowej drodze, są inni ludzie. Pośród nich szczególnie docenić trzeba obecność człowieka, którego po latach można nazwać mistrzem czy przewodnikiem, duchowym ojcem. Gdy myślę o takich osobach w moim życiu, to w pamięci przywołuję postaci kilku księży. Najważniejszym jednak był dla mnie ks. Antoni Siemianowski. Człowiek, który swoim życiem pokazywał, że warto przyjaźnić się z Jezusem, że taka przyjaźń jest piękną i niepowtarzalną przygodną. On również pokazywał mi, co znaczy budować piękne relacje, spotykać drugiego człowieka, wsłuchiwać się w jego potrzeby. Uczył wspólnotowości. Co było dla mnie istotne to poczucie wspólnoty. Poczucie przynależności i misji, w której każdy z nas ma konkretne zadania. Do dziś jestem przekonany, że zadaniem Kościoła jest nieustanne przypominanie nam, że niezależnie od tego, w jakiej rzeczywistości i w jakich trudach przyjdzie nam żyć, ważne jest, byśmy odważnie bronili międzyludzkich więzów i częściowo zapomnianej już prawdy, że im trudniejsze czasy nadchodzą, tym ludzie powinni być bliżej siebie i bliżej Jezusa…
Kościół, którego doświadczam…
Bardzo lubię porównywać Kościoł do ogniska, a w zasadzie do żaru, który po ognisku pozostaje. Do takiego żaru trudno nam podejść. Myślę, że większość z nas ma takie doświadczenie. Bijące ciepło opalające naszą twarz i dłonie często uniemożliwia nam podejście do żaru i ugaszenie go. Jeśli żarzące się drwa są blisko, razem, wytwarzają potężne ciepło, które trudno zagasić. Jednak gdy weźmiemy pogrzebacz lub jakiś kij i wygarniemy pojedynczy element z ogniska, zobaczymy, że bardzo szybko oddaje on ciepło i z łatwością gaśnie. Podobnie jest z Kościołem. Wierzę, że jest on ogniskiem rozpalonym miłością Boga. Jeśli jestem w środku ogniska, trudno mnie ugasić, ale jeśli dam się z tego ogniska wygrzebać, sam zginę – zupełnie jak gasnący węgielek wygrzebany z ogniska…
Kościół, którego doświadczam, nie jest wspólnotą idealną. Skłamałbym, gdybym tak powiedział. Widzę doskonale słabości ludzi, którzy ten Kościół tworzą. Bardzo często nie zgadzam się z postawami ludzi, którzy ten Kościół reprezentują. Nie rozumiem ich postaw, milczenia; czasami chowania głowy w piasek czy zajmowania się wyimaginowanymi problemami. Trwanie w Kościele jest dla mnie niekiedy po ludzku bardzo trudne. Czasem pojawiają się pokusy nieidentyfikowania się z Kościołem, odsuwania się od Niego. Trudno jest kochać taki niedoskonały Kościół, a co dopiero z przekonaniem wyznawać podczas niedzielnej liturgii w Credo, że jest On święty.
Szybko jednak przychodzi refleksja, że to jednak w tym Kościele, słabym i poranionym, obecny jest Zmartwychwstały. Ten właśnie Kościół sprawuje Sakramenty, które mnie umacniają. W tym właśnie Kościele Bóg pochyla się nade mną – nawet wtedy, kiedy mój grzech wydaje się największy i najobrzydliwszy. Cała moja osobista przygoda, przyjaźń z Jezusem, dokonuje się w Kościele. W Sakramencie Chrztu Bóg obmył mnie z grzechu pierworodnego, w Spowiedzi Świętej odpuszcza mi grzechy i daje kolejną szansę, w Eucharystii posila mnie swoim Ciałem, bym mógł odziedziczyć życie wieczne. Tego wszystkiego nie zaznałbym poza Kościołem. W żadnej innej wspólnocie, organizacji – nawet jeśli byłaby idealna. A nie ma co się oszukiwać: takich nie ma. Bo gdzie my, gdzie ludzie, tam słabości i ułomności. Tam grzechy i upadki.
Dlatego ważnym jest, by trwać razem w tym metaforycznym ognisku, gdzie obecna jest oczyszczająca miłość i łaska Jezusa.
Kościół moich marzeń?
Nie będę oryginalny. Wielu księży o tym wspominało. Chciałbym, aby Kościół był prawdziwie jak Jezus Zmartwychwstały. Może zabrzmi to górnolotnie, ale ja naprawdę za takim Kościołem tęsknię. Sam chciałbym również być takim człowiekiem Kościoła. Nie tak dawno na Facebooku natknąłem się na poruszający wpis Piotrka Żyłki. Przytaczam ten tekst, bo naprawdę warto go sobie wziąć do serca, niezależnie od tego, po której stronie ołtarza w kościele się znajdujemy.
„Mogłeś wyjść triumfalnie z grobu. Zawstydzić tych, którzy Cię skazali i zabili. Wytknąć błędy tym, którzy zwątpili i Cię zostawili. Udowodnić całemu światu, kim jesteś i oczekiwać okrzyków zachwytu. Ale Ty zrobiłeś coś zupełnie innego. Do Marii odezwałeś się po imieniu. Zbudowałeś Piotra cierpliwą rozmową. Tomaszowi pozwoliłeś dotknąć ran. Wysłuchałeś rozbitych uczniów idących do Emaus. Upiekłeś ryby i zaprosiłeś głodnych na śniadanie. Podzieliłeś się chlebem przy stole. I bez końca powtarzałeś: «Nie bójcie się». Uszanowałeś wrażliwość. Nie narzucałeś się. Nie zignorowałeś lęków. Uważnie odpowiadałeś na potrzeby serc konkretnych osób. Jak przedziwnym jesteś Bogiem. Boże cichy, Boże cierpliwy, Boże słuchający, Boże bliski”.
Przyznaję, że słowa te są wyrazem mojej tęsknoty za takim właśnie Kościołem: odzywającym się do każdego po imieniu, stroniącym od tryumfu i splendoru, dzielącym się chlebem – Kościołem cierpliwym, wrażliwym i odpowiadającym na potrzeby konkretnych osób, Kościołem, który jest bliski każdemu. Wiele z tego doświadczam, ale wiedzę również, jak wiele jeszcze pozostaje nam wszystkim do zrobienia…
Ks. Michał Grupa
Michał to ksiądz gnieźnieński. Na KUL-u skończył psychologię. Teraz w ramach szkoły doktorskiej pracuje nad doktoratem, rzecz jasna, z psychologii. Ponieważ mieszka na parafii pod Lublinem, to kiedy jest na uczelni, chętnie zachodzi do mnie na małą czarną. Żyje Michał, jak mi się wydaje, dość dynamicznie. Z pasją. I ze smakiem – to znaczy: smakując, przeżywając życie w różnych jego odsłonach. Interesuje się wieloma sprawami. Chętnie wchodzi w dialog – i łatwo i przyjemnie się z nim rozmawia. Patrzy na rzeczywistość z jakąś taką świeżością. Choć potrafi względem niej być też krytyczny.
Ks. Łukasz Libowski | lukasz.damian.libowski@gmail.com
Najnowsze komentarze