Piątek, 27 grudnia 2024

imieniny: Jana, Żanety, Fabioli

RSS

Ten dom to kawałek naszego życia

11.04.2023 00:00 red

Gdy stają przed progiem budynku z czerwonej cegły, w ciągu jednej chwili pojawia się ścisk w gardle, nad którym trudno zapanować. Dla jednych to jak powrót do rodzinnego domu – jedynego jaki miały. Dla innych to fala wspomnień, o których chciałoby się zapomnieć. Dlatego niektóre z wychowanek przyjeżdżają tu ze swymi dziećmi, żeby opowiedzieć im swoją historię, a inne tę historię ze swojego życiorysu wymazują. Państwowy Dom Dziecka w Raciborzu to placówka, która istniała w mieście ponad 20 lat i wciąż wzbudza wiele emocji.

Okienko z suchym chlebem

Budynek przy placu Okrzei, w którym dziś mieści się starostwo powiatowe, kiedyś rozbrzmiewał śmiechem dzieci i stał przy placu Kościelnym 4. W 1954 roku z willi przy Ogrodowej 31 przeniesiono tam wychowanków Państwowego Domu Dziecka, który powstał w Raciborzu trzy lata wcześniej. Przeprowadzkę zaplanowano wkrótce po tym, jak z budynku na Ostrogu, w lipcu tego samego roku, usunięto siostry Zgromadzenia Serca Jezusowego, które zaraz po zakończeniu wojny prowadziły w klasztorze dom formacyjny kongregacji na tereny Polski i Czechosłowacji. Po siostrach zakonnych pozostało dużo zabudowań gospodarskich i część z nich została przeznaczona na hodowlę świń. Było też pole, gdzie uprawiano ziemniaki i piękny ogród, w którym rosły drzewa owocowe.

Przez pierwsze dziesięć lat istnienia domu dziecka przyjmowano do niego tylko sieroty. Potem kierowane były tu również dzieci na podstawie orzeczeń sądów opiekuńczych. Niektóre z nich, zazwyczaj te najmłodsze, trafiały często do adopcji. Inne, po skończeniu podstawówki odsyłano do internatów okolicznych szkół, albo pozostawały w placówce do czasu osiągnięcia pełnoletności.

Na parterze budynku było przedszkole i pokoje, w których mieszkali najmłodsi wychowankowie placówki. Oprócz tego było biuro dyrekcji, sekretariat, biblioteka i prysznice. W suterenie mieściła się kotłownia i kuchnia, w której pracowała Hilda Bordo. Kuchnia łączyła się z jadalnią (osobną dla dziewcząt i osobną dla chłopców) okienkiem podawczym. – Pamiętam jak podchodziłam pod to okienko i pukałam w nie prosząc o kromkę suchego chleba, bo myśmy często nie dojadali. Dzieci pomagały kucharkom obierając ziemniaki i robiąc zakupy – wspomina Irena Nawrocka (dziś Gniewek).

Na pierwszym piętrze były zazwyczaj czteroosobowe sypialnie dziewcząt, toalety, świetlica, izolatka, w którą prowadziła pielęgniarka Weronika Jaszewska i pokój muzyczny. – Świetlica służyła nam głównie do odrabiania lekcji. Pamiętam że pan Rząsa, który uczył historii w „Jedynce”, jak tylko miał dyżur w domu dziecka, to robił nam prasówki, podczas których kazał czytać „Trybunę Ludu”, albo „Trybunę Robotniczą”. To było obowiązkowe i robiliśmy to na stojąco – opowiada pani Irena. Świetlica służyła też do prezentacji dzieci, kiedy zdarzały się rodziny zainteresowane adopcją. – Największe szanse miały małe dzieci i w dodatku dziewczynki. My byłyśmy już trochę za duże – wyjaśnia Elżbieta Wójcik (dziś Sykuła) i dodaje, że jej 5-letni brat szybko trafił do adopcji. Wraz z innymi maluchami mieszkał na parterze, gdzie znajdowało się przedszkole, ale tak naprawdę małymi dziećmi opiekowały się ich starsze koleżanki z piętra.

Kiedy wychowankowie kończyli szkołę podstawową, większość z nich trafiała do szkół zawodowych i ich internatów. – Skończyłam szkołę zawodową przetwórstwo mięsa i miałam dwa lata praktyki w Zakładach Mięsnych w Raciborzu. Kiedy zaczęłam pracę, nie mogłam już dłużej mieszkać w domu dziecka, więc razem z koleżanką wynajęłyśmy małą kwaterę na Czekoladowej. Było nam bardzo ciężko i często głodowałyśmy, ale tak mnie wychowano, że nawet kawałka kiełbasy bym nie wzięła z zakładu – wspominał pani Irena.

Sztrykowanie przy muzyce

– Każdy z wychowanków grał na jakimś instrumencie. Mieliśmy pianino, skrzypce, mandoliny, gitarę, a uczył nas pan Mielniczuk. Na drugim piętrze były pokoje dla chłopców i aula, gdzie odbywały się akademie. Były też wspólne zabawy, gdy przyjeżdżali do nas wychowankowie domu dziecka z Kuźni. Na tej auli zajęcia z tańca prowadziła żona pana Mielniczuka – Kazimiera, która była uzdolniona nie tylko muzycznie, bo uczyła nas wszystkich robótek ręcznych, od szycia po szydełkowanie. Miałyśmy uszyte stroje ludowe i tańczyłyśmy w nich podczas różnych uroczystości – opowiada Janina Kulik.

Ci, którzy tańczyli albo śpiewali, brali udział w corocznych przeglądach zespołów domów dziecka. Odpowiednie stroje powstawały wtedy w mieszczącej się na poddaszu szwalni, w której pracowały Teresa Kipigroch i Hilda Szczudlek. – Na poddaszu znalazłyśmy kiedyś z Urszulą Kaniut stary rower. To był w tamtych czasach skarb i fajna rozrywka. Wszystkie dzieci uczyły się na nim jeździć, ale oczywiście obowiązywała kolejka i każdy mógł się „karnąć” tylko raz – tłumaczy pani Irena. Innym rodzajem rozrywki były wyjścia do kina. – Szło się parami, do kina „Bałtyk” albo do „Strzechy”, dziewczynki miały na sobie takie same sukienki uszyte w szwalni. Nieraz dostawałyśmy też ubrania z darów z USA – opowiada pani Ela.

W ferie zimowe wszystkie dzieci zostawały na miejscu. Miały plac zabaw, lodowisko, boiska do siatkówki i piłki nożnej, ale największą frajdą było zjeżdżanie na sankach z góry nazywanej Zambergiem i korzystanie ze skoczni, która powstała od strony ogrodu księdza. Wakacje spędzały na obozach harcerskich oraz koloniach nad morzem i w górach, a zdjęcia z wycieczek wywoływano w pracowni fotograficznej, którą prowadził wychowawca Stanisław Jarecki.

Zanim w świetlicy pojawił się pierwszy telewizor, wychowankom pozwalano oglądać serial „Czterej pancerni i pies” w domu nauczyciela. Później tradycją stały się wspólne dobranocki i obowiązkowy dziennik telewizyjny. Dzieciom pozwalano też oglądać festiwale piosenki w Opolu, Kołobrzegu i Sopocie.

W artykule „Rodzinny dom 138 dzieci”, który ukazał się w „Trybunie Opolskiej” 8 lutego 1963 roku, Nina Kracherowa pisała o tym, że największym osiągnięciem domu dziecka była gazetka „Co w trawie piszczy”, redagowana przez specjalne kolegium redakcyjne pod kierownictwem Heleny Dziendziel. „Rysował w tej gazetce i pisywał swoje wiersze Henryk Arendarczyk, obecny student ASP w Krakowie” – donosiła Nina Kracherowa.

Porządek dnia – rzecz święta

Kiedy wychowanki domu dziecka opowiadają o tym, jak wyglądał przykładowy dzień z ich dziecięcego życia, w dzisiejszych standardach przypomina raczej obóz przetrwania. – O 6.00 była pobudka i gimnastyka na korytarzu, potem toaleta i sprzątanie pokoju. Łóżko musiało być zasłane jak w wojsku. Sprawdzał to wychowawca, który przyznawał za porządek stopnie. – Byłam chyba najczęściej karaną wychowanką. Jak się dyżurującemu nie spodobało moje łóżko to musiałam szorować podłogi na korytarzach i toalety. Trwało to wiele godzin, bo powierzchnie były ogromne – mówi pani Irena.

Na 7.00 zaplanowano śniadanie, podczas którego serwowano obowiązkowo zupę mleczną. O kanapkach do szkoły nie było mowy, dlatego z dziećmi z domu dziecka często dzielili się koledzy i koleżanki ze szkolnych ławek. O 8.00 rozpoczynały się lekcje w Szkole Podstawowej nr 1 na Ostrogu, która w tamtych czasach mieściła się w dzisiejszym budynku Zespołu Szkół Specjalnych przy ul. Królewskiej 19. – To były takie czasy, że wychowawca odprowadzał nas do szkoły, albo przynajmniej za róg ulicy, żeby widzieć czy czasem któreś z nas nie idzie do kościoła, co było surowo zabronione. Niektórzy pilnowali, żebyśmy się nie chcieli przeżegnać, mijając kościół. Mieliśmy różne pomysły na to, jak te zasady obejść. Ja na przykład chodziłam często do koleżanki ze szkoły, która mieszkała na Płoni. Mówiłam, że się razem uczymy, ale myśmy chodziły do kościoła – przyznaje Roma Stanik.

Po szkole pierwsze kroki kierowano na stołówkę, gdzie serwowano obiad. Po nim był jeszcze podwieczorek, zazwyczaj jabłko, nieraz amerykany. Dzieci zakwalifikowane do dożywiania miały szansę na kogel-mogel albo tartą marchewkę z jabłkiem. Do 18.00 wszystkie lekcje musiały być odrobione, bo potem była kolacja i na koniec wspólna kąpiel pod prysznicami.

Z jednej strony dziewczyny nabyły wiele przydatnych umiejętności, ale z drugiej strony były zupełnie nieprzygotowane do życia. – Te, które dostawały pierwszą miesiączkę, miały spotkanie, na którym wprowadzano je w dorosłość i myśmy im tak tego zazdrościły, że potrafiłyśmy pomalować majtki farbą, żeby się wśród nich znaleźć. Pamiętam jak za taki eksperyment dostałam tymi majtkami po twarzy – opowiada pani Janina, a jej koleżanka Ela wspomina swoją pierwszą miłość – Janka. Grał w spektaklu Winetou główną postać i lubił z Elą rozmawiać. Podczas takiej rozmowy przyłapał ich kiedyś wychowawca i narobił obojgu wielkiego wstydu. W domu dziecka jakiekolwiek kontakty, nawet zwykła rozmowa, między dziewczętami i chłopcami były surowo zakazane. – Tak przesiąknęłyśmy tymi zasadami, że nawet jako dorosła kobieta, idąc przez miasto z chłopakiem, rozglądałam się na wszystkie strony czy mnie ktoś nie zobaczył. Taki był w nas strach – przypomina Roma Stanik.

Mieszkanie z haczykiem

Malutką Irenkę opieka społeczna zabrała z domu gdy miała trzy miesiące. Najpierw trafiła do prowadzonego przez zakonnice domu dziecka w Głuchołazach, potem przeniesiono ją do Państwowego Domu Dziecka w Turawie. W 1962 roku, będąc w drugiej klasie podstawówki wraz z siostrą Krystyną trafiła do placówki w Raciborzu. – Nie mogłyśmy zamieszkać w jednym pokoju, bo one były przydzielane według wieku, a Krysia była ode mnie starsza. Pamiętam jak moja mama próbowała nas potem odzyskać i przyjechała do Raciborza. Powiedziałam jej wtedy, że chcę zostać w domu dziecka, bo wiedziałam, że tylko tu ukończę szkołę i wyjdę na ludzi. Nie wiem skąd mi się to wzięło, bo byłam wtedy dziewczynką z piątej klasy podstawówki – wspomina po latach.

Lodzia, która po latach dowiedziała się że jest Janiną Kulik, przyjechała do Raciborza wraz z grupą dzieci z domu dziecka Caritasu w Prudniku, który prowadziły siostry zakonne. Po jego zamknięciu przez władze, wychowankowie trafiali do placówek państwowych w regionie. – Ja przyjechałam tu w sierpniu 1962 roku razem z Ryśkiem Nowotnym, Tadkiem i Jankiem Walami, Zdziśkiem, Stefanem i Krysią Papiernikami. Pamiętam taką akcję, że każdy raciborski zakład pracy fundował jednej sierocie z domu dziecka książeczkę mieszkaniową. Spółdzielnia Mieszkaniowa „Nowoczesna” budowała wtedy dużo nowych bloków i w każdym z nich jedno mieszkanie było przeznaczone dla wychowanka – sieroty domu dziecka. Ja dostałam mieszkanie ufundowane przez ZEW – tłumaczy pani Janina.

Roma Stanik trafiła do Raciborza po skończonej podstawówce razem z 4-letnim bratem. – Byliśmy sierotami i choć mieliśmy jakąś dalszą rodzinę, to nikt się nami nie chciał zająć. Byłam wtedy w siódmej klasie podstawówki, ale na tyle dojrzała, że sama chodziłam do gminy pytać kiedy nas zabiorą do domu dziecka. Na wsi nie było dla nas żadnej przyszłości, co najwyżej mogłam zostać w czyimś gospodarstwie parobkiem. Kiedy przywieźli nas do Raciborza, okazało się że jestem już za duża żeby mieszkać w domu dziecka. Pani dyrektor znalazła mi miejsce w klasie gastronomicznej „Budowlanki” i jej internacie, który mieścił się naprzeciwko dworca PKS-u. Brata adoptowało starsze małżeństwo, a ja trafiłam na praktyki do „Gastronomii”, a potem „Tęczowej”. Byliśmy ze wsi, więc wiedziałam jak wyglądała gospoda, ale nigdy w lokalach takiej klasy nie byłam – tłumaczy. Jej koleżanki też nie miały takich doświadczeń i pierwszy raz zobaczyły kultową kawiarnię dopiero za sprawą pani Romy. – Zaprosiła mnie do „Tęczowej” i postawiła przede mną puchar lodowy z bezą. Ten smak pamiętam do dzisiaj – mówi pani Elżbieta, która była zabierana na święta albo wakacje do wielu raciborskich rodzin, ale z żadną z nich nie miała szczególnej więzi. – Jak poszłam do szkoły zawodowej, mogłam liczyć na pomoc finansową z gminy. Byłam sierotą, więc książeczkę mieszkaniową ufundował mi raciborski PSS „Społem”. Jak tylko skończyła osiemnaście lat, momentalnie dostałam klucze do kawalerki na Odpoczynkowej – relacjonuje i dodaje, że wszystkie pieniądze z trzyletnich praktyk zawodowych w całości były wpłacane na książeczkę mieszkaniową, na spłatę mieszkania ściągano też z jej wypłaty.

Pani Roma też otrzymała mieszkanie, ale długo się nim nie nacieszyła. – To było mieszkanie spółdzielcze w bloku przy ulicy Ludwika i pierwsze takie wydarzenie na Opolszczyźnie, więc odebranie kluczy relacjonowała lokalna prasa, przyjechała telewizja z Opola i było z tego powodu dużo szumu. Był taki haczyk, że przez dziesięć lat musiałam być pracownikiem PSS „Społem”, bo z każdej wypłaty potrącali mi za to mieszkanie. Gdy po skończeniu „Ekonomika” zaproponowano mi pracę w Zakładzie Energetycznym i zwolniłam się z „Tęczowej”, mieszkanie mi zabrali – tłumaczy.

Nie dla każdej z moich rozmówczyń wspomnienia dotyczące dzieciństwa spędzonego w budynku przy placu Kościelnym są czymś, do czego pragnie wracać. – Musiałam kiedyś załatwić coś w starostwie i gdy stanęłam przed tym naszym domem dziecka, to nogi się pode mną ugięły. To były takie emocje, że trudno je opisać – przyznaje pani Janina, a jej koleżanka Irena dodaje, że według niej, każde dziecko, które wyszło z domu dziecka ma trochę zwichrowaną psychikę. – Było nas w domu sześcioro rodzeństwa, ojciec był alkoholikiem, więc wszystkich nas zabrano, ale tylko ja i moja siostra Krystyna stworzyłyśmy w przyszłości normalne rodziny. Ja z natury jestem pozytywnie nastawiona do życia, dlatego tę dyscyplinę jaką mieliśmy w placówce, odbieram jako prawdziwą szkołę życia. Nauczyli nas obowiązkowości, porządku, punktualności, ale też takich przydatnych umiejętności jak szycie, haftowanie, czy robienie na drutach. Dzięki temu wszyscy wyszliśmy na ludzi. Przywiozłam tu moją rodzinę i pokazałam jej gdzie dorastałam. Ja się tego nie wstydzę. Taka jest historia mojego życia – podsumowuje.

Katarzyna Gruchot

  • Numer: 15 (1614)
  • Data wydania: 11.04.23
Czytaj e-gazetę