Piątek, 27 grudnia 2024

imieniny: Jana, Żanety, Fabioli

RSS

Piękny umysł w służbie oświaty cz. 1

21.03.2023 00:00 red

Późną wiosną 1947 roku, na zgruchotany dwa lata wcześniej nawałnicą przetaczającej się ofensywy wojsk radzieckich dworzec PKP w Raciborzu, wjechał skład kilku brudnych, starych wagonów. Pociąg właśnie przed chwilą minął ponad wzburzonym nurtem Odry most, podparty prowizorycznie pajęczyną drewnianych słupów i belek, wydawałoby się grożący rozsypaniem za lada podmuchem silniejszego wiatru. Ze składu, pamiętającego zapewne czasy pierwszej wojny światowej, kursującego na trasie Kędzierzyn – Racibórz, pośpiesznie wysypali się wymięci zmęczeniem niedospanej nocy szarzy pasażerowie, zrazu niknąc w studni tunelu pod peronami, potem – tłumnie przesuwając się poprzez duży, zaśmiecony hall stacyjny. Przeskakując stopnie zewnętrznych, wysokich schodów, znikali między górami gruzów, które jeszcze nie tak dawno były tętniącymi normalnym życiem kamienicami 850-letniego miasta.

Ostatnim, jedynym nie śpieszącym się pasażerem pociągu był tego ranka wysoki, postawny mężczyzna, wyglądający na około pięćdziesiąt lat. Rozglądając się poprzez mocno minusowe szkła okularów w drucianej oprawie, w założonych do tyłu rękach trzymając małą walizeczkę, statecznie minął tunel i hall. Zatrzymał się przed wysokimi schodami, prowadzącymi w dół, do oczyszczonej nieco z gruzów ulicy. Oparł rękę na metalowej poręczy. Jego wzrok począł się wolno prześlizgiwać po usypiskach ruin.

Na tle tej góry śmieci, tysięcy ton rozbitego szkła, potęgującego się z nastaniem dnia wrzasku setek przelatujących górą wron, stojąca na górnym podeście schodów dworca postać wydawała się istotą z innego świata, z innej, jakiejś niemal zamierzchłej, zapomnianej epoki. Pośród śpieszących w czeluści gruzów pasażerów osoba ta bardzo się wyróżniała wyglądem. Czysty, jak nowy, ciemnobeżowy, wełniany płaszcz bez jednej zmarszczki uchylający widoku na kołnierzyk białej, w granatową kratkę koszuli i na ciemny krawat. Nienagannie wyprasowane szare spodnie z mankietami. Brązowe półbuty, choć wyraźnie używane od dłuższego czasu, na zabrudzonej wszelakim śmieciem podłodze podestu schodów, jak lustra odbijały światła pobliskich, nielicznych latarni. Czoło nieśpieszny podróżny przesłonięte miał brązowym, pilśniowym kapeluszem. Spokój. Dystynkcja. Spojrzenie zatroskane, przepełnione roztropnością. Harmonia stroju i ostrożność gestów. Zapach czystości i... przedniego tytoniu fajkowego. Ta schludna i elegancka postać na tle dworca i jego okolicznej nędzy powojennej zdawała się być niemal absurdalnym w tamtych warunkach zjawiskiem.

Zapewne, gdyby tamtą ulicą, w tamtym czasie przechodzili bezinteresowni spacerowicze, przystawaliby dziwiąc się możliwości widoku takiej postaci ludzkiej. Ale pomiędzy gruzami, wtedy, nie było nikogo, kto próbowałby myśleć o poezji...

Ten starszy mężczyzna nie był dystyngowanym Anglikiem, ani nie przyjechał ze Stanów Zjednoczonych Ameryki. Był Polakiem. Przyjechał z odległej od Raciborza o zaledwie kilkadziesiąt kilometrów Leśnicy Opolskiej. I był tylko, zaledwie, nauczycielem... Do niedawna piastował stanowisko dyrektora Zespołu Szkół Podstawowych i Licealnych w tamtej miejscowości.

Jeszcze nie nad całą Opolszczyzną rozłopotały się biało-czerwone sztandary, jeszcze dymiły zgliszcza, gdy po rozgrzanym pożarami bruku śląskiej ziemi kroczyli pionierzy, wszelkiej maści zawodowej, im.in. oficerowie oświaty. W marcu 1945 roku dr Józef Grabowski już był w Leśnicy. A wcześniej? Do roku 1945 przez 27 lat mieszkał w Warszawie. Przed Warszawą była Moskwa i Kraków Wyspiańskiego, w którym się urodził.

1 września 1947 roku dr Józef Grabowski objął funkcję dyrektora Męskiej Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego nr 9, im. Jana Kasprowicza, w zniszczonym działaniami drugiej wojny w 85 procentach Raciborzu, mieście leżącym w tzw. Bramie Raciborsko- Ostrawskiej, w niecce, przesmyku między Karpatami a Sudetami, nad Odrą.

Józef Grabowski z żoną Kazimierą i z synem Kazimierzem Romanem (Kamuś), zrazu także z przybranym synem, Stanisławem i jego żoną, zamieszkali na parterze numeru 6 przy ulicy Winnej, zajmując lokal wspólnie z pp. Gadomskimi. Profesor Gadomski, przedwojenny kurator szkolny we Lwowie, był w drugiej połowie lat czterdziestych minionego wieku również nauczycielem (rusycysta) szkoły im. Kasprowicza.

Nowy dyrektor popularnej „Dziewiątki” wykładał tylko w starszych klasach licealnych. Mimo nazwy szkoły „Męska” w – chyba dwóch – klasach maturalnych uczyło się kilkanaście dziewcząt.

Na środowisko, w jakim dr Grabowski znalazł się w Raciborzu, wywarł swoją osobowością wyjątkowo pozytywne wrażenie. Na nauczycielach, uczniach, rodzicach uczniów, na mieszkańcach miasta, a niebawem i okolic. Najpierw może, jego otoczenie, wszystkich, z którymi się zetknął lub na kim zatrzymał swój wzrok, patrzący zza mocno minusowych szkieł, zafascynowały jego oczy. W spojrzeniu miał zawarte całe swoje, wtedy prawie sześćdziesięcioletnie, bogate doświadczenie niepospolitego życia. Odzwierciedlały jego przestudiowaną wiedzę i poznane z autopsji, oglądane dawniej – z bardzo bliska – obrazy znaczących dla świata aspektów spraw powstałych również z inspiracji jego umysłu.

Zza okularów nigdy mu nie ulatywał uśmiech. A gdy je zdejmował, jego wzrok, zawsze życzliwy, wkręcał się do głębi w rozmówcę, który czuł to spojrzenie niemal fizycznie w najtajniejszych zakamarkach swoich myśli.

Jego głos... Głos miał szczególnej barwy. Niski. Miękki. Spokojny. Nie ulegający amplitudzie zaaferowania czy zdenerwowania. Modulowany. Przyciągający ucho słuchacza. Ten głos zawsze, w każdych okolicznościach był taki sam. Nikt nigdy nie słyszał zza jego ust podniesionego tonu, ani najcichszego bodaj... krzyku. Z wszystkimi rozmawiał godnie, nikogo po mentorsku nie pouczał. Wszystkich traktował jednakowo uprzejmie.

Nie należy pominąć jeszcze dwóch atrybutów jego osobowości, jakimi były arcyschludność i elegancja. W każdych okolicznościach, w każdym okresie swojego długiego życia, do ostatniego tchnienia emanował czystością i harmonią stroju i ciała. Takie też było jego wnętrze duchowe. Nigdy nie był zamożny. Ale twierdził, że nie stać go na byle co... Przed drugą wojną, w Warszawie, uważano go za jednego z arbitrów mody. W czasie okupacji, będąc działaczem ruchu oporu, był chyba najstaranniej ubranym mieszkańcem stolicy. Najbardziej ulewny deszcz i najgłębsze błoto nie mogły zaszkodzić jego idealnie zaprasowanym spodniom i połyskowi butów.

Praprawnuk włościanina, prawnuk organisty, wnuk samorodnego uczonego i znanego księgarza krakowskiego, syn docenta Uniwersytetu Jagiellońskiego, nauczyciel i przyjaciel najznamienitszych, nie tylko polskich poetów, filozofów, polityków, także jednego z papieży, zamieszkał w 1945 roku na Ziemiach Odzyskanych. Człowiek, obdarzony znakomitym umysłem, którego inspiracje zapłodniły powstanie kto wie ilu dzieł twórców znaczących nie tylko w polskiej nauce i kulturze, odrzucający propozycje objęcia wysokich funkcji we władzach centralnych administracyjnych i uniwersyteckich odradzającego się państwa, na własną prośbę otrzymał skierowanie do pracy nauczycielskiej, na jego krańcach. Mając pięćdziesiąt pięć lat pojechał z misją tam, gdzie takich ludzi jak on była największa potrzeba, tam, gdzie nie tylko nie było chleba, ale i gdzie duch polski, tłamszony wielowiekową niewolą wzywał ratunku.


Józef Grabowski – doktor filozofii, filolog klasyczny, znawca kultury łacińskiej, historyk, publicysta, społecznik, przyjaciel polityków, naukowców, artystów i raciborskiej młodzieży. Dyrektor Męskiej Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego nr 9, im. Jana Kasprowicza. Sylwetkę profesora przybliża nam jego uczeń – Andrzej Markowski-Wedelstett.

  • Numer: 12 (1611)
  • Data wydania: 21.03.23
Czytaj e-gazetę