Pogodynek z przypadku. Jarosław Kret w bibliotece mówił o Indiach, które są jak Polska
Na spotkaniu noworocznym, które otwiera nowy sezon wizyt znanych osób przy Kasprowicza, gwiazda telewizji (wcześniej TVP, teraz Polsat) opowiadała m.in. o aktorce indyjskiej, z którą planuje przyszłość; o monochromatycznych Polakach, którzy dumni i bladzi stali się nagle Europejczykami, a przede wszystkim o tym, jak rozpoczął swoją karierę pogodynka, o której początkowo nie chciał słyszeć. – Poznają państwo innego Kreta – powiedział zebranym w książnicy czytelnikom.
Błędy zostają w ziemi
Na początek przytoczył anegdotę zasłyszaną na studiach, bo nawiązał do dwóch zawodów, które sobie ceni – lekarza i nauczyciela. Bo oni muszą się bez przerwy edukować, gdyż nie mogą sobie pozwolić na wpadki. Studiował archeologię śródziemnomorską, choć nie zostałem archeologiem i stamtąd zapamiętał, w czym archeolog jest podobny do lekarza – błędy obu zawodów pozostają w ziemi.
Mieszkał kilka lat w Indiach
Afrykanistykę też studiował, to zanim był panem pogodynkiem. Wtedy trafił do Indii, żeby zrobić film o reżyserze w New Dehli, który poprowadził zajęcia z wiedzy o teatrze. To był wysoce ceniony w świecie reżyser, a w Indiach szczególnie, bo tam cenią polski teatr, polskie kino z lat 60. 70., ówczesne kino fermentu intelektualnego. Do wystawienia był „Ślub” Gombrowicza, w prostym, surowym przekazie. To był niesamowity pomysł.
Miałem zrobić tam dokument, a utknąłem tam na kilka lat, bo poznałem pewną indyjską aktorkę i reżyserkę. Zamieszkałem z nią, później nasze drogi się rozeszły, ale jesteśmy w stałym, dobrym kontakcie i nadal planujemy przyszłość.
Dlaczego tam nie został? Bo tam trzeba mieć pieniądze, żeby zostać. Nie jest tak łatwo uciekać od trosk. To ciężki kraj, potwornie przeludniony, siermiężny. Jest dużo biedy, która rzuca się w oczy. Turyści wszędzie łażą, a bogactwo indyjskie jest takie, że w głowie się nie mieści.
Poznałem Indie w New Delhi, w Bombaju, poznałem klasę średnią tamtejszą. Nie chodzi mi o medytacje, ale dostałem kopa intelektualnego, jak wpadłem w zaawansowane środowisko akademickie. Brałem udział w takim życiu bohemy artystycznej. Patrzyłem na Indie nie jak zwykli turyści. To był pierwszy przełom w moim życiu. Ja kontynuowałem pracę dziennikarską, ale zmieniłem założenia i cele.
Poznają państwo innego Kreta
W Zakopanem zaczepił mnie biały niedźwiedź, taki co się z nim robi zdjęcia i on mnie pyta: panie Jarku, mogę zrobić sobie z panem zdjęcie? To cena popularności, a Jarosław Kret przyjechał rozmawiać nie o pogodzie, a o swoich podróżach po świecie.
W latach 90. jak pokończyłem różne studia, w tym studia kulturoznawcze w Instytucie Orientalistycznym, to mnie przygotowało do tego, co się działo w XXI wieku.
Później prowadziłem Teleexpress, ale też reaktywowałem taki Klub sześciu kontynentów, „wykopując” z szafy takich emerytów, co go kiedyś tworzyli. Oni pomagali mi, a ja zacząłem podróżować po świecie z cyfrową kamerą i robiłem reportaże o świecie. Chłonęliśmy wtedy świat, bo wyskoczyliśmy z komuny. Chcieliśmy czerpać ze świata. Ja pół świata zjechałem z tą kamerą i pokazywałem rzeczy, na które było zapotrzebowanie.
Nie pokazać, a wytłumaczyć
Później Kret otrzymał propozycję od polskiej edycji National Geographic. Tak się złożyło, że szef nazywał się Wilk, a jeden z redaktorów Baran. – To była elita: Wilk, Kret i Baran – śmiał się gość biblioteki. Wydawcy z USA powiedzieli mu, że to, co będzie robił, to nie będzie to samo, co robi w swoich filmach, bo oni podchodzą do tematu podróży w sposób popularno-naukowy. Usłyszałem, że ich myślenie jest dalece różne od naszego postrzegania świata. Powiedzieli, że nie pokazują po prostu zebry czy żyrafy, tylko chcą różnych nieznanych aspektów życia tej zebry czy żyrafy. Mogę zrobić reportaż, ale muszę pokazać, co z tego wynika – opowiadał w Raciborzu Jarosław Kret. – Na przełomie wieków weszliśmy w komputery i internet. Ja zrozumiałem, że muszę opowiadać o tym świecie, żeby poprzez moją opowieść ludzie mogli rozumieć ten świat, a nie tylko go widzieć. Nauczyłem się tego i to mną wstrząsnęło – zaznaczył.
Szwed różni się od Hiszpana a Finka od Włoszki
W Indiach jak się im przyjrzałem, to okazało się, że są bardzo podobne do Polski i do Europy. Znalazłem te zbieżności do tego, co się dzieje w naszym życiu. Bo nasze pierwsze pojmowanie Indii to egzotyka, ale patrzymy powierzchownie, że to kraj świętych krów i kobiet z kropką. Tymczasem Indie to podkontynent i gigantyczny kraj, gdzie ludności jest 4 czy 5 razy tyle ile w całej Europie. Są różnice między ludźmi z południa, z zachodu Indii. Tak jak w Europie. Szwed od Hiszpana dramatycznie się różni. Podobnie jak Finka od Włoszki czy Rosjanin od Brytyjczyka. Te same podziały są w Indiach. Na południu są Hindusi ciemni i drobni, a na północy mówią zupełnie innym językiem. Panują inne klimaty. Na zachodzie jest pustynia i niesamowicie ostre jedzenie.
Pogodynka na czerwonym dywanie
Jak trafiłem do telewizji jako pogodynek? Zadzwonili do mnie, że chcą rozmawiać. Zastrzegli, że potrzebują kogoś, ale nie do newsów. Ja chciałem prowadzić program podróżniczy. Usłyszałem, że chcą mnie jako prezentera pogody. Powiedziałem, że nie ma mowy, do widzenia. A oni przekonują, że to będą prognozy inne niż wszystkie, niemal jak programy podróżnicze, prowadzone w ciekawy sposób. Jednak się nie zgodziłem. Tego samego dnia spotkałem koleżankę, jeszcze na schodach w telewizji. Mówię jej, że nie będę pracował jako pogodynek, że jadę na Madagaskar robić zdjęcia, potem wydam album i będę chciał go sprzedać. Ona powiedziała, że albumu nieznanego nikomu Jarka Kreta nikt nie kupi. Poradziła, żeby został pogodynką. Ona mieszkała we Francji i powiedziała, że tam dla pogodynek, to czerwone dywany się rozwija. Mówiła, że zdobędę popularność i będę sprzedawał swoje książki. Tak mnie przekonała. W telewizji powiedziałem, że muszę mieć na prognozę 5 minut, a nie 2 i nikt nie będzie wpływał, jak się ubieram. I nie założę krawata. Bo ja uważam, że to pozostałość po śliniaczku. I nie będę nosił garniturów jak urzędnik ze skarbówki. Postawili warunek, żeby ubiór nie był pognieciony. Przyjęli mnie do prognoz pogody, a ja wykorzystałem to, że robię się popularny i napisałem książkę, zacząłem dzielić się wiedzą. Zwłaszcza że po 2004 roku, jak Polskę przyjęto do Unii Europejskiej i okazało się, że Polska jest potwornie monochromatycznym społeczeństwem. My jeszcze jesteśmy biali, ale jeszcze 2 pokolenia i będzie kolorowo. W Brukseli już tak jest, ale wszyscy mówią jednym językiem. Taka właśnie jest Unia – wielorasowy, wielokulturowy naród.
(ma.w)
Na Madagaskarze co 2 lata
W drugiej części spotkania Kret pokazał zdjęcia z Mauritiusa.
Indie kocham, chyba jestem Hindusem, a jeszcze bardziej kocham Madagaskar. Napisałem o nim książkę. To jest ostatnie żywe laboratorium biologiczne, tak zróżnicowane, nie ma takiego drugiego na świecie. Niestety ginie w oczach. W 1996 roku byłem tam pierwszy raz, a ostatnio w 2015 roku. W maju tego roku znów polecę. Robiłem tam różne projekty fotograficzne i filmowe. Ta wyspa ginie. Ludność jest potwornie biedna i podcina gałąź, na której siedzi. Rozbuchał się wtórny kolonializm, Azjaci mocno ingerują, bo szuka się surowców. Rozkrada się tak, że w głowie się nie mieści.
O Madagaskarze chciałby napisać kolejną książkę, bo poprzednią napisał… w połowie. – Gonili mnie w wydawnictwie i trzeba było oddać – tłumaczył. W najbliższych planach jest współpraca z wydawnictwem Wielka Litera, gdzie wyjdzie książka o Ziemi Świętej. – Uwielbiam to miejsce, choć moje podejście do religii jest ambiwalentne, takie popularno-naukowe – skwitował.
Najnowsze komentarze