Sobota, 28 grudnia 2024

imieniny: Teofili, Godzisława, Antoniego

RSS

Wierzę, że istnieje życie po życiu

17.01.2023 00:00 red

W świecie, w którym króluje zdalna nauka i praca, zakupy przez internet i budowanie relacji międzyludzkich poprzez media społecznościowe, przez wiele lat istniało miejsce, w którym bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem i rozmowa były wartością nadrzędną. Jego właścicielka nigdy nie rezygnowała z własnych zasad, a jedną z nich była ta, że trzeba wiedzieć kiedy odejść. Po 35 latach budowania własnej marki Gabriela Kowalczyk zamyka swój ostatni salon przy ulicy Morcinka w Raciborzu. O czasie, który nie uważa za stracony, klientach, którzy byli jak rodzina i pomysłach na przyszłość rozmawia z Katarzyną Gruchot.

– Co było bodźcem do decyzji o zakończeniu działalności?

– Większość ludzi myśli, że jak jakiś salon zostaje zamknięty to na pewno splajtował, ma kłopoty finansowe i stracił klientów. W moim przypadku tak nie było. Mogłabym pewnie pracować aż do śmierci, bo ja tę pracę naprawdę kocham. To nie jest tak, że nawarzyłam sobie piwa i sama je muszę teraz wypić. Mój „browar” działał bez zarzutu, a ja zawsze wiedziałam, że jak się robi coś z pasją to pieniądze przychodzą przy okazji. Mnie do życia potrzebna była adrenalina, ale w ubiegłym roku dwa razy poważnie zachorowałam na covid. Wiele tygodni spędziłam w łóżku i miałam dużo czasu na przemyślenia. Nagle uświadomiłam sobie, jak wielu ludzi z kręgu moich znajomych zabrał ten wirus i jak ulotne jest nasze życie. Postanowiłam zwolnić i na prośbę syna, w końcu zadbać o siebie.

– Łatwo jest zrezygnować z czegoś, co się robiło przez 35 lat?

– Trudno się przygotować mentalnie na taką sytuację. Wiedziałam, że ona kiedyś nastąpi, ale reakcja moich klientów mnie kompletnie zaskoczyła. Kiedy zaczęłam ich informować o zamknięciu salonu, rozdzwoniły się telefony z prośbami, bym ich nie zostawiała, a na naszym Facebooku zaczęły się pojawiać płaczące buźki. Ubierałam nieraz trzy pokolenia rodzin na wszystkie najważniejsze uroczystości od chrzcin, po komunie i śluby. Zdarzyło się że nagrodzoną słynną suknię „Tulipan” mama szyła najpierw dla matki, a potem dla jej córki. Jeśli ojciec kupił garnitur komunijny w „Gabrieli”, to wracał do mnie po latach z synem. Jestem gadułą i mam pamięć fotograficzną, więc wystarczy, że ktoś był moim klientem przed laty, a ja go zawsze rozpoznam. Nawet jeśli nie pamiętam imienia i nazwiska, to przypominam sobie inne fakty i już jest początek miłej rozmowy.

– Na jednej ze ścian wisi motto waszego salonu. Czy rzeczywiście jesteście szczęśliwi, pomagacie innym, pijecie kawę i uśmiechacie się?

– Dla mnie w prowadzeniu firmy zawsze najważniejszy był kontakt z ludźmi. Miałam świetny zespół pracowników, znałam osobiście wszystkich przedstawicieli handlowych i z wieloma z nich zaprzyjaźniłam się, a każdego klienta zawsze traktowałam jak gościa, który przychodził do mojego domu. Proponowałam kawę, częstowałam ciastkami i rozmawiałam. Nieraz tylko na tym się kończyło, ale ja nigdy nie żałowałam czasu spędzonego z drugim człowiekiem, nawet jeśli nie zostawał moim klientem. Ta domowa atmosfera podobała się i sprawiała, że do nas wracali. Zaczynałam w salonie przy ulicy Wieczorka, później był przy Mickiewicza, Długiej, placu Wolności i na koniec przy ulicy Morcinka. Zawsze czułam się zadowolona i spełniona, dlatego witałam moich gości uśmiechem. W życiu miałam wiele szczęścia, bo trafiałam zawsze na życzliwych ludzi. To dzięki nim mogłam się realizować i jestem im wszystkim za to bardzo wdzięczna.

– Czy w ciągu 35 lat działalności zdarzyły się jakieś trudne momenty?

– W 1994 roku przeprowadziłam się z rodziną do domu przy ul. Morcinka, przy którym powstał mój największy salon. Pamiętam, że w sobotę przed powodzią robotnicy kończyli roboty elewacyjne i tarasy. Fala powodziowa, która przyszła w nocy zalała nam wszystko, łącznie z nową fiestą, która została w garażu. Towar zdołaliśmy wynieść na piętro a potem poprosiliśmy firmy, żeby go na czas remontu zabrały do siebie. Ratowałam to, co było dla mnie najważniejsze, ale jak się później okazało, lepiej bym na tym wyszła, gdyby wszystko utonęło. Przez sześć lat musiałam jeździć do Katowic, bo sądziłam się z firmą ubezpieczeniową. W końcu wygrałam, ale kosztowało mnie to sporo zdrowia.

– Nigdy nie żałowała pani decyzji o założeniu własnej działalności?

– Moja mama powtarzała mi zawsze, że jeśli nie wyjdę za mąż na studiach to wyśle mnie „Batorym” do Stanów Zjednoczonych, żebym poznała jakiegoś milionera i miała fajne życie. Ale ja o to fajne życie zadbałam sama. Przez 35 lat budowałam swoją pozycję na rynku pamiętając, że to nie wynik finansowy, tylko człowiek jest w tym wszystkim najważniejszy. I choć salon „Gabriela” będzie się kojarzył raciborzanom przede wszystkim z sukniami ślubnymi, to mam nadzieję że większość z nich zapamięta też to, że mieliśmy dla nich zawsze czas, potrafiliśmy dobrze doradzić i nigdy nie sprzedawaliśmy nic na siłę. Pamiętam taką sytuację z panem młodym, który uparł się na kompletnie nie pasujący na niego garnitur. Ponieważ był odporny na moje argumenty, powiedziałam, że nie sprzedam mu tego garnituru, bo wolę jednego niezadowolonego pana młodego niż 150 gości komentujących nieudany zakup w „Gabrieli”.

– Co stanie się z salonem przy Morcinka?

– Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym zamknąć lokal i stałby pusty, dlatego zaczęłam szukać odpowiedniego najemcy. Chciałam, by firma była z pokrewnej branży, więc zaczęłam od producentów garniturów. Okazało się, że jeden z nich jest w Radlinie, ma na Śląsku już siedem salonów sprzedaży i od dwóch lat szuka kolejnego. Podpisaliśmy umowę i od 1 lutego rozpoczynają remont.

– Co pani zrobi z nadmiarem wolnego czasu, którego do tej pory zawsze brakowało?

– Wierzę, że istnieje jakieś życie po tym zawodowym życiu. Chciałabym wrócić do podróżowania, które zawsze było moją pasją. Pamiętam swój pierwszy daleki wyjazd do Jerozolimy na pielgrzymkę z księdzem Pieczką. Już wcześniej jeździłam na wakacje do Bułgarii czy Rumunii, ale to właśnie Izrael zrobił na mnie ogromne wrażenie i wtedy połknęłam bakcyla przygody. Mam zaproszenie od przyjaciół z Włoch, których poznałam podczas pielgrzymki do Rzymu w 2009 roku. Santino i Alberta prowadzą w Fiuggi hotel i gościli u mnie kilka razy, nawet w święta Bożego Narodzenia. To kolejni wspaniali ludzie, których spotkałam na swojej drodze w momencie, gdy mama miała zawał i trafiła do włoskiego szpitala na intensywną terapię. Ich bezinteresowna pomoc i ogromne serce sprawiły, że stali się nam bardzo bliscy. Alberta obiecała, że będzie mnie uczyć języka włoskiego i może w końcu nauczę się pływać. Przede mną dużo ciekawych wyzwań i mam nadzieję, że równie dużo ciekawych ludzi, których tak lubię poznawać. Koniec jednego to przecież zawsze początek czegoś nowego.

  • Numer: 3 (1602)
  • Data wydania: 17.01.23
Czytaj e-gazetę