Nieważne gdzie się mieszka, ważne co się robi
O tym jakie wyzwania przed artystą plastykiem stawiały lata 90., które drzwi otwierała legitymacja prasowa i jak krucha bywała sztuka, z Jarosławem Przybyszem rozmawia Katarzyna Gruchot.
– Co takiego było w Raciborzu, że absolwent Akademii Sztuk Pięknych wolał to miasto od Wrocławia?
– Kiedy przyjechałem tu w 1990 roku nie myślałem, że to będzie na stałe, ale miałem już żonę i dziecko, więc perspektywa własnego mieszkania, dawała nam namiastkę stabilności i czas na zastanowienie się nad przyszłością. Zdobycie lokalu na własną działalność w Raciborzu było zdecydowanie łatwiejsze, zwłaszcza, że zakupiłem okazyjnie maszyny do obróbki szkła. Mimo tego, że Wrocław dawał mi możliwość podjęcia pracy na mojej uczelni postanowiłem spróbować swoich sił w Raciborzu.
– Dobrze wykorzystałeś swoją szansę?
– Pierwsze trzy lata pozwoliły mi uwierzyć w to, że nieważne gdzie się mieszka, ważne co się robi. To był okres boomu nie tylko gospodarczego, ale i artystycznego. Miałem zamówienia do raciborskiej Desy. Jeździłem do huty w Stroniu Śląskim, gdzie hutnik, na podstawie moich projektów formował szkło, z kolei do prywatnej galerii w Karlsruhe robiłem rzeźby ze szkła optycznego. Szkło optyczne jest bardzo wdzięczne w obróbce, daje niesamowite możliwości, pięknie rozprasza światło. Pakowałem je do kartonów, przekładałem styropianem, wsiadałem do autobusu i osobiście zawoziłem do Niemiec. Moje prace cieszyły się wtedy dużą popularnością wśród tamtejszych kolekcjonerów szkła, a galeria płaciła za nie w markach, więc bez problemu mogłem się ze sztuki utrzymać.
– Bardzo krucha to była sztuka. Nie bałeś się, że w jednej chwili możesz wszystko stracić?
– Tylko raz miałem taką przygodę. Przygotowywałem pracę dyplomową na ASP we Wrocławiu. To była rzeźba w formie szklanego krzewu. Niestety, okazało się, że szkło było źle odprężone i nagle rozsypało się w drobny mak, a ja musiałem zaczynać wszystko od początku. Na szczęście zdążyłem, a praca dyplomowa tak się spodobała, że pokazali ją nawet w Teleexpresie. Może to jest krucha sztuka, ale złodzieje się tego nie wystraszyli. W biały dzień wynieśli z raciborskiej Desy kilka moich rzeźb i nikt nie zdołał ich powstrzymać.
– Jak się zaczęła twoja przygoda z „Tygodnikiem Raciborskim”?
– Zdjęcia do Tygodnika robił najpierw fotograf Tadeusz Smyk. Ponieważ był zatrudniony w muzeum i nie miał zbyt dużo czasu na obsługę różnych imprez dla prasy, zapytał czy nie chciałbym z tygodnikiem podjąć współpracy. Redaktorem naczelnym był wtedy Marek Rapnicki, a z gazetą współpracowało wielu raciborzan. Razem z Rafałem Wypiórem, Markiem Migalskim i Darkiem Oleszowkim realizowaliśmy różne projekty, fotoreportaże. Oni pisali, a ja fotografowałem na przykład ruiny zamku w Tworkowie, cmentarz żydowski, giełdę samochodową czy podziemia miejskiej kanalizacji. Miałem wtedy legitymację prasową, która otwierała wszystkie drzwi. Nikt nie robił nam żadnych problemów, a zawód dziennikarza cieszył się ogromnym szacunkiem. Pamiętam, że szukając sensacji jeździliśmy razem z policją na nocne patrole, pokazywaliśmy jak wygląda areszt od środka, byliśmy nawet kiedyś świadkami napadu na sklep spożywczy. Była niezła adrenalina, bo złapani na gorącym uczynku złodzieje, którym zrobiłem zdjęcia, zaczęli się odgrażać, że jak wyjdą na wolność to mnie znajdą. Tygodnik należał do spółki Art-B więc z pieniędzmi nie było żadnych problemów. Gdy szykowałem się do wyjazdu do Wrocławia po nowy sprzęt fotograficzny dla redakcji, który sponsorował mi tygodnik, dowiedziałem się, że Bagsika aresztowali, czego wynikiem było zamknięcie gazety. I taki był finał tej współpracy.
– Ale chwyciłeś już medialnego bakcyla i postanowiłeś z prasy nie rezygnować. Jak twój potencjał wykorzystano w „Nowinach Raciborskich”?
– Na początku robiłem tylko zdjęcia, ale wkrótce okazało się, że prowadzony przez Bolka Wołka dział reklam tak się rozwija, że potrzebny jest ktoś do ich projektowania. Byłem artystą plastykiem, więc miałem sporo pomysłów, ale bez komputera i odpowiedniego oprogramowania graficznego byłem zdany na Piotra Palika, który pracował w Nowinach jako redaktor techniczny. Początki były takie, że siedzieliśmy przy jednym komputerze i połowę czasu sprzeczaliśmy się o jakieś szczegóły. Efekty były jednak zadowalające, bo jeden z moich projektów raportu rocznego dla BGK zdobył potem prestiżową nagrodę Związku Banków Polskich. Potem kupiłem sprzęt i zanim dowiedziałem się jak z niego korzystać, potrafiłem dzwonić do Piotra 15 razy dziennie z jakimiś problemami. Naprawdę dużo się od niego nauczyłem. A projektowanie na komputerze tak mi się spodobało, że stworzyłem nawet nowe logo „Nowin Raciborskich”.
– Jakie oprócz komputera narzędzia ułatwiały ci wtedy pracę?
– Na początku pomocny był letraset, czyli folia samoprzylepna z różnymi krojami pisma i elementami graficznymi, które można było przenieść na przygotowywane prace. Nowiny obsługiwały wtedy GBG, były też zlecenia z „Mieszka” i „Mirany”. Robiliśmy dla nich katalogi, reklamy, ulotki, szyldy, więc pojawił się w mojej pracowni ploter, na którym mogłem różne elementy wycinać. W większości to były jednak prace ręczne. Pamiętam taki pomysł z mapą Polski oklejoną cukierkami „Mieszka”, która miała były okładką do „Krzyżówek z geografii”. Przyklejałem te cukierki przed swoim garażem na Wileńskiej, a towarzyszyły mi wszystkie dzieciaki z podwórka, które czekały aż któryś spadnie. Do innego projektu wykorzystaliśmy stadion OSiR, gdzie na murawie fotografowałem rury PCV i ze zdjęć powstawały gotowe kolaże. Fantazji nam nie brakowało.
– Które wydarzenia z tamtych lat utkwiły ci najbardziej w pamięci?
– Pamiętam organizowane przez „Nowiny Raciborskie” Plebiscyty na Najpopularniejszego Sportowca i Trenera Raciborza. Do jednego z nich zaprojektowałem statuetki, które odlewałem w Ustroniu. Była też Wystawa Niezależnych Gazet Lokalnych w Warszawie, na którą przygotowałem stoisko nawiązujące do XIX-wiecznych „Nowin Raciborskich”. Odwiedzały je wszystkie telewizje, bo było zupełnie inne od pozostałych. Dzięki tej współpracy mogłem poznać sławnych ludzi i być w samym centrum najważniejszych wydarzeń. Pamiętam spotkanie z prof. Zbigniewem Religą, któremu robiłem zdjęcie na okładkę wydawanego przez Nowiny „Piłkarskiego Elementarza” i moje zdziwienie, że w przerwie między operacjami pozował do fotografii odpalając jednego papierosa od drugiego. Na pewno niezapomnianym przeżyciem był fotoreportaż, który udało mi się zrobić z helikoptera lecącego nad zalaną Raciborszczyzną podczas powodzi w 1997 roku. To były unikalne zdjęcia, które publikowano nawet w Niemczech.
– Masz jeszcze jakieś zawodowe marzenia?
– Zadzwonił do mnie kiedyś mieszkaniec Gliwic, który chciał się upewnić, że to ja jestem autorem rzeźby ze szkła, której był posiadaczem. Okazało się, że to jedno z moich szkieł z pracy dyplomowej, które wystawiłem na licytację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Kupił je wtedy Piotr Raczek, raciborski przedsiębiorca, a teraz cieszy się nią ktoś, kto ma też w swoich zbiorach rzeźby moich wykładowców – Ludwika Kiczury i Zbigniewa Horbowego, którzy należą do elity polskich twórców w szkle. To dla artysty wielka radość, gdy jego prace trafiają do kolejnych odbiorców. Ale największą satysfakcję sprawia już samo tworzenie. I właśnie takie jest moje marzenie, żeby wrócić na emeryturze do sztuki w szkle.
Najnowsze komentarze